Włodzimierz Mirski

Włodek Mirski, ur. 9 maja 1934 r., witkacofil i nasz Doradca Honorowy, właśnie obchodzi 90. urodziny! W czasie II wojny światowej jego rodzice zostali wysiedleni z Poznania do podkrakowskiej Igołomi w Generalnym Gubernatorstwie. To stosunkowo mało znana odsłona niemieckich prześladowań – wysiedlano całe miejscowości, majątki odbierano Polakom siłą i przekazywano niemieckim osadnikom. Kraj Warty, wcielona do Rzeszy część II RP, miał być docelowo całkowicie zniemczony. Wspomnienia, trochę chaotyczne, rwane, spisał i opracował Przemysław Pawlak w 2023 r. Dziś publikujemy ich obszerne fragmenty, które nie tylko pokazują życie w czasie okupacji w Poznaniu i w małopolskiej wsi, ale dowodzą, jak wiele możemy dowiedzieć się od bliskich. Nie traćcie czasu, pytajcie babcie, dziadków, stryjków, ciocie, przyjaciół, o czasy, które oni pamiętają.
A w czasie, gdy w Igołomi Włodek czytał książki, opiekował się braciszkiem, wyrabiał masło w butelce i ancymonił, niedaleko, w pobliskich Pławowicach, Luborzycy, Goszycach chronili się Szumanowie, Szyfman, Tatarkiewiczowie, Choynowski, Miłoszowie i rozprawiali m.in. o Witkacym…
Latem 1943 r. z Kielc przyjechała do Igołomi babcia ze stryjem Stanisławem. Na zdjęciu jestem z nimi i rodzicami.

Ojciec urodził się w Lipnicy 29 września 1907 r. Do szkoły chodził we Lwówku, gdzie dziadek miał warsztat cholewkarski.
W Poznaniu wiosną 1939 r. tato posyłał mnie z kanką na mleko po piwo dla skaciarzy [grających w skata, grę karcianą – P. P.]. Blisko gdzieś była zaprzyjaźniona knajpka, gdzie grywali w bilard o „kolejki”. Mama mnie tam po ojca czasami wysyłała. Ojciec zaraz po wojnie pracował w Zakładach Siły, Światła i Wody na Grobli [poznańska gazownia miejska – P. P.], miał nadzór nad inkasentami. Nawet do domu przynosił książki kasowe, które razem z mamą jakoś tam sprawdzaliśmy z pomocą liczydeł. Za sprawdzanie tych ksiąg kasowych były dodatkowe pieniądze. W przedsiębiorstwie tym, zaraz po wojnie, istniało kółko teatralne, do którego tato należał – krótko, bo albo zlikwidowali, albo mama interweniowała, że za mało jest w domu.
„Włodziu” – tak właśnie mama najczęściej mówiła. Tata głównie „Włodek”. Ojciec miał ładny, staranny charakter pisma (kaligrafię znał), o mnie mówił, że piszę jak kura pazurem; historyk w liceum twierdził, że mam pismo sztachetkowe, ale z uszkodzonego płotu.
Nie pamiętam szkoły jako budynku, klasy, ławek, dzieci, nauczycieli – nic. Tylko jeden fakt, że byłem u nauczyciela w domu i przez mikroskop oglądałem martwą muchę – całe pole zajmowały drobniutkie kwadraciki. Teraz w Google piszą, że oko musze składa się z 4 tys. elementów.
W Poznaniu ojciec pracował w kancelarii adwokackiej przy placu Wolności – albo w banku, który tam jest, albo obok. Chodziłem z mamą na spacer na plac Wolności i tam go oczekiwaliśmy. Szliśmy od ulicy Zielonej, potem ulicą Strzelecką, przez plac Hoovera, tam są schodki do wc, teraz ten plac jest nazwany jakoś inaczej, potem Podgórną do góry w Aleje Marcinkowskiego, które teraz już kojarzą mi się z Witkacym – gdy był w Poznaniu, u jakiejś pani mieszkał przy Marcinkowskiego. Tam jest hotel Bazar i naprzeciwko księgarnia św. Wojciecha. Bazar był bardzo reprezentacyjnym hotelem, kilkakrotnie z okna śpiewał Jan Kiepura. Potem śpiewał w auli Uniwersytetu Poznańskiego, tak doczytałem.
Teraz plac Wolności i tam czekanie na ojca. Mama siedziała na ławce, pamiętam, że goniłem gołębie. Potem, jak ojciec wychodził, podobno do niego podbiegałem. Ojciec w sierpniu 1939 r. został zmobilizowany do Armii „Poznań” gen. Tadeusza Kutrzeby. Spod Kutna musieli się wycofać do Warszawy. W Warszawie jednostka się rozeszła. Tata chodził po Warszawie – nieogolony, zarośnięty brunet – został zatrzymany przez policję albo przez Niemców, nie wiem. Pomocy mu tam udzielił i ułatwił zwolnienie granatowy policjant. Nie dostał się do żadnego stalagu, wrócił pociągiem do Poznania jako luzak, żeby go ponownie nie zaczepili. Zatrudnił się wtedy w Poznaniu jako stróż nocny. Mama już wówczas nie pracowała, zajmowała się domem i mną. Mój brat urodził się dopiero w 1942 r. w Igołomi.
Zostaliśmy wywiezieni do baraków na Głównej – to dzielnica w Poznaniu. Tam zwozili ludzi przeznaczonych do wysiedlenia z miasta. Jak nas wywieźli na Główną, ojca nie było, bo był na dyżurze w pracy jako stróż. Dowiedział się, gdzie wywożą ludzi i szukał nas w tym baraku. Ja tam podobno zachorowałem, gorączkowałem. Ojciec nas znalazł. Jak nas wywieźli pociągiem do Krakowa, a potem podwodami chłopi nas wieźli do Igołomi, to ja byłem chory. O tym, że wcześniej jechaliśmy koleją, tak się kiedyś mówiło, wiem z opowiadania mamy. Pamiętam z tego transportu końmi tylko to, że obudziłem się pod kocem i zobaczyłem księżyc i wygwieżdżone niebo. To jedyne moje wspomnienie.
Chałupa, w której mieszkaliśmy, sąsiadowała z chatą wójta i na pograniczu tych posesji była studnia, z której wspólnie korzystaliśmy. Oczywiście studnia kopana, z żurawiem i ze spuszczanym wiadrem, a nad tą studnią gałęzie morwy, która rosła na posesji wójta. Ale gałęzie też na naszą stronę, więc wchodząc na obudowanie studni, można było zrywać owoce. Wejście do budynku gospodarzy, u których byliśmy zakwaterowani, znajdowało się od podwórza. Sień duża z wejściem do ich mieszkania i druga sionka, z której było wejście do naszego pokoiku, w którym żyliśmy w czasie okupacji. W tej sionce gromadzone były worki ze zbożem czy z mąką i jeszcze była taka wnęka, w której były żarna do mielenia mąki, do domowego użytku, bo normalnie odbierali ze młyna, jak odwozili kontyngent zboża, to zamieniano na mąkę. Ale tutaj podręczne żarna służyły na co dzień do uzupełniania zapasów mąki. To było zresztą bardzo niebezpieczne, te żarna były u nas w domu ukryte, bo przecież tego nie wolno było mieć, nie wolno było robić mąki samemu. Wszystko było oddawane na kontyngent. I głoduj.
Od zewnątrz budynku była taka przybudówka, do której wchodziło się równolegle do ściany budynku i w tej przybudówce, nie wiem, czy był jeden, czy dwa pokoje. Tam zostali ulokowani też wygnańcy, też przez Niemców zakwaterowani. Byli to Polacy, ale uchodźcy z Francji. Nie wiem, jak oni ich… Chyba tylko ze względu na polskie pochodzenie. Nazywali się Szczygłowie. Mieli syna i córkę, starszych ode mnie o 6, 8, a może 10 lat. Z nimi kontaktu nie pamiętam. Pamiętam, że byli to Staś i Janina. Z tą Francuzką, bardzo sympatyczną, mającą akcent taki ciepły, mama się kontaktowała i wymieniała z nią jakieś dobra, które zamawiała z Poznania. W paczkach coś tam przysyłano. Ona miała swoje, z Francji, i tak się wymieniały. Ja od czasu do czasu u niej też coś zjadałem, czymś mnie częstowała.
Po wojnie przenieśli się w pobliże Poznania, do Obornik. I tam, do tych Obornik dojeżdżałem rowerem, tzn. do Obornik jechałem pociągiem, a rower był dla mnie wystawiony w dyżurce kolejowej i nim dojeżdżałem 4 km do wsi – przypomnę sobie tę nazwę… Uścikowo. I oni na wsi się tam zadekowali i mieli gospodarstwo, pomagali nam. Od nich przywoziłem jajka, sery, kurkę od czasu do czasu jakąś, i tam miałem wtedy trochę kontaktu z Janką i Stachem. Byliśmy na „ty” oczywiście, bo jednak już byłem chłopakiem, podstawówkę kończyłem, byłem gimnazjalistą. W ostatnich latach już Janka studiowała we Wrocławiu zootechnikę, tak że przyjeżdżała tylko w zasadzie na wakacje. Jak ja tam w wakacje jeździłem, to zostawałem nieraz kilka dni.
W Igołomi ojciec najpierw pracował w gminie, bo znał język niemiecki, więc go zatrudnili jako jakiegoś sekretarza. Jak przyszedł czas, że wszystkich Polaków ze wszystkich takich stanowisk zwalniali, to ojca wygonili. Potem pracował jako kontroler próbek mleka w laboratorium mleczarni. Chodziłem tam do niego – koreczkami gumowymi były te próbki zamykane i nimi się bawiłem. To był nasz najlepszy okres, jeśli chodzi o zaopatrzenie w żywność. Ojciec nie dostawał pieniędzy, tylko mleko, śmietanę i masło, a to stanowiło we wsi monetę wymienną na inne produkty. Nie wiem, jak długo pracował w taki sposób. Jak dostawał śmietanę, to myśmy wyrabiali z niej masło. Nie było maselnicy takiej drewnianej, kierzynki – tak się na to mówiło – bo miała ją tylko gospodyni. Nie korzystaliśmy z niej, tym bardziej że to było trochę tajemnicą, że większe ilości tego masła mogą być. To myśmy wykorzystywali do tego butelkę litrową, wlewało się śmietanę i potem potrząsało się, tłukąc o uda.
Potem ojciec pracował jako ogrodnik w majątku, we dworze z dużym ogrodem. Właścicielkami były wtedy panie [Karolina z Mycielskich i jej córka Teresa – P. P.] Morstin. Ojciec był pomocnikiem ogrodnika, który na imię miał Włodek. Cieszyłem się wtedy, że jak będę duży, to do mnie też będą mówili „panie Włodku”. Ogród wydawał mi się bardzo rozległy.
W pobliżu urzędu gminnego w Igołomi zakład otworzył fotograf, Karol Röhrich, chyba Żyd, a może Niemiec z pochodzenia. On do nas przychodził albo ojciec chodził do nich i tam grali w skata. Najlepsze, że po wojnie Röhrichowie – on miał siostrę Martę, nie był żonaty – taki sam zakład fotograficzny otworzyli na ulicy Grobla w Poznaniu. Myśmy do nich chodzili i oni robili naszej rodzinie wszystkie zdjęcia do dokumentów. Na dole mieli zakład, a na górze mieszkali. Tak się ta znajomość z Igołomi ciągnęła do czasów poznańskich. Zakład chyba nazywał się Marta. [W książce adresowej Poznania z 1933 r. widnieje Karol Röhrich, retuszer przy ulicy Grobla 1a m. 2, zatem też musieli być wysiedleni i wrócili po okupacji pod swój dawny adres – P. P.].
Butelka była też wykorzystywana do robienia ciasta na makaron, bo wałka myśmy nie mieli, a przecież nie zabieraliśmy wiejskim babom. Mama więc rozgniatała ciasto butelką. Przy okazji robienia makaronu, po obcięciu brzegów tego rozklepanego krążka te skrawki podgrzewało się na piecu i takie mało słone, delikatne w smaku podpłomyki lubiłem. Zresztą jakąś macę też dostawaliśmy. Ale te, które w tej chwili są produkowane pewnie maszynowo, takie sztywne, to zupełnie co innego. Pewnie od Röhrichów rodzice mieli macę.
W Igołomi ojciec przynosił do domu maszynkę do robienia papierosów, gilzy, bibułki marki Solali, takie zeszyciki małe – wyrywało się bibułkę, która była z klejem, sypało się tytoń, zawijało się, końcem języka lizało i sklejało papierocha. Oglądałem też suszenie tytoniu.
Ooo, a to niechlubne jest, pamiętam kota. Mieliśmy, jak wszyscy gospodarze, kota, bo mama mu pewnie dawała mleko. Chciałem się z nim bawić, a on się chował pod łóżko. Nie bardzo miał do mnie widocznie zaufanie, że się będę dobrze zachowywał wobec niego. Ponieważ on się mnie bał, a ja jego, że mnie podrapie, jak wyjdzie, to wyganiałem go spod tego łóżka, nie pamiętam, czym. W końcu go dorwałem, wyniosłem na dwór i złapałem za ogon… no i waliłem nim o ścianę od strony, gdzie nie było okien. Tam nie było nikogo, więc mogłem się nad nim pastwić. Przeżył, uciekł. Wyrwał się, na szczęście.
W Igołomi nazwałem kurę Gdakulką, imię dostała z książeczki [Hanki Burskiej – P. P.] z serii Kukuryku. Niestety Gdakulkę zabito na rosół, ale nie bardzo chciałem go jeść. Mama nie zabijała zwierząt, ktoś ze wsi musiał to zrobić. Karpia na święta też tylko ojciec mordował. W Uścikowie kazali mi złapać biegającego kurczaka, ale nie chciałem gonić kogutka na taki cel.
Mój brat urodził się 26 kwietnia 1942 r. W 1943 r. miał rok i 4 miesiące, już trochę chodził. W naszym pokoju były dwa łóżka – w jednym spali rodzice, w drugim spałem ja. Czy braciszek miał kołyskę, to nie pamiętam. W ciągu dnia, gdy mama gdzieś wychodziła, ja się nim zajmowałem. Jak się chciałem czymś swoim zająć, to dawałem mu książeczkę do nabożeństwa, bo tam były obrazki, które ksiądz rozdawał, chodząc po kolędzie. Brat stał przy tym łóżku moim i oglądał te obrazki. Między łóżkami na klepisku był chodnik położony, nie wiem, czy słomiany, czy dziewiarski. Do domu przychodzili też chłopcy, którzy się ze mną bawili, a czasami też dziewuszka, która mieszkała naprzeciwko. Któregoś dnia, gdy przyszła, było lato, lipiec albo sierpień, bawiliśmy się albo w ojca i matkę, albo w lekarza, bo w każdym razie jak wróciła moja mama, to załamała ręce, bo dziewuszka zrzuciła sukienkę, leżała goła na tym dywaniku, a ja tylko do mamy mówiłem: „Mamo, ja jej nic nie zrobiłem, ja się tylko przyglądałem, ona już była pęknięta!”. Potem już tylko chłopcy mogli przychodzić. Byłem ancymon, co zrobić.

Któregoś roku latem były burze. W nocy mama mnie obudziła, mówiła, że burza wielka, grzmoty i we wsi się pali. Naprzeciwko też się paliło. Dostaliśmy polecenie, żeby się schronić do stodoły, aby w mieszkaniu nie było nikogo. Pożyczyli od nas wiadra cynowe, bo ludzie polewali pożar wodą, polewali też naszą chałupę od strony drogi, żeby żagwie, jakieś płonące fragmenty dachu, nie przeniosły ognia na nasz budynek. Tak była potężna ta burza, że również po drugiej stronie Wisły paliło się wtedy. Deszcz lał, ale w wielu miejscach było widać płonące budynki. Następnego dnia było słonecznie i ciepło, i oglądałem pogorzeliska mieszkalnego budynku. Takie głupie wrażenie to robiło. Dalej od drogi spalonej stodoły to już nie widziałem, nie wchodziłem tam, bo byłem mały, ale dom blisko drogi, żagwie, belki różne jeszcze dymiły, widziałem te typowe kratkowe zwęglenia drewna i pamiętam ten charakterystyczny zapach drewna po spaleniu. Pożary dotyczyły także sąsiednich, bliskich wsi – Koźlicy i Zofipola, i nawet chyba Niepołomic po drugiej stronie.
Wisła w jeden rok wyschła do tego stopnia, że wozami przejeżdżali przez kamieniste dno, nie było prawie nurtu i wozy jeździły na drugą stronę. A jak normalnie Wisła była dosyć głęboka, to przypomniałem sobie, że chodziłem z ojcem na ryby. Ojciec jakąś tam sobie wędkę usmażył z jakiegoś pręta wierzbowego i jakąś nitkę, nie wiem, jak to się wtedy robiło, jak żyłki nie było. Robaki kopał poprzedniego dnia i w pudełko ładował, i chodziliśmy na ryby. Dla mnie też jakąś wędkę wystrugał i łowiłem na tego robaka. Dżdżownicę się nakładało i mnie się to też udawało, jakieś płotki łapałem. Były płotki, karasie, leszcze, ale mama ich nie chciała, bo one się bardzo źle skrobią i nie bardzo je można było wykorzystać. W zakolach, gdzie była spokojniejsza woda, zarośniętych trzciną, łapaliśmy liny, tzn. nie ja, tylko ojciec. Chodził w głąb, podciągał portki, poza kolana zaginał i chodził tam, żeby zarzucić wędkę na lina. On podobno błotem smakuje, ale mnie smakował i do dziś lina lubię.
Mieliśmy [w Igołomi] z Poznania Naszą wesołą falę Szczepcia i Tońcia ze Lwowa, wydawnictwo lwowskie [1938]. Lubiłem na łączce sobie poczytać; jak przysnąłem, widocznie koza się przybliżyła i jak to koza, książeczkę porwała. Po jakimś czasie zauważyłem, że szarpie kartki i to się już nie bardzo nadawało do użytku. Z książkowych spraw – przysłali mi potem z Poznania, znalazłem tę książkę w internecie niedawno, Dzieci z domu no. 67 [Lisy Tetzner w przekładzie Igora Kamienieckiego z rysunkami Charliego (Karola Ferstera), Kraków 1938 – P. P.]. Opisane tam są warszawskie dzieci i jedna z dziewczynek ma na imię Miriam. Ponieważ to imię mi się bardzo spodobało, moja córka dostała Miriam jako drugie imię – Agnieszka Miriam Mirska.
Brat mój dostał imię na pamiątkę Stefana, stryjka, starszego od Stanisława. Nie wiem, kiedy się urodził, ani kiedy umarł (podpisy Stefana i Andrzeja widnieją pod Deklaracją o Podziwie i Przyjaźni dla USA z 1926 r. na karcie powszechnej Szkoły Wszystkich Świętych w Poznaniu). Wiem jednak, jak. Po maturze studiował w seminarium nauczycielskim. Rok pracował w jakiejś szkole. Ferie letnie – pojechał z dziećmi na obóz. Chyba była tam rzeka, nie jezioro, bo na dnie leżały kamienie. Wytyczając kąpielisko, skoczył do wody na główkę i złamał kręgosłup szyjny. Po jakimś czasie zmarł w szpitalu. To jego dziecięcy podpis widnieje na liście.

Jak wróciliśmy do Poznania w 1945 r., to nasza chałupa była rozwalona, zbombardowana. Ojca brat mieszkał przy ulicy Ratajczaka, obok kina Apollo, na wprost ulicy Chudoby (przed wojną nazywała się Skarbowa, ale Ruscy wykradli skarby, to dali Chudobę – jakiegoś komunistę, potem zmieniono na Taczaka, znów jakiegoś bohatera naszego, tam jest teraz Polski Teatr Tańca). Stryj znalazł dla nas mieszkanie przy tej ulicy Chudoby. A u niego zamieszkali po wojnie rodzice, czyli dziadkowie. Mama była z domu Wiśniewska, urodziła się w Gnieźnie. Dziadek pracował wtedy i mieszkał jeszcze w Gnieźnie. Ojciec poznał mamę już w Poznaniu.
W Poznaniu zamieszkał też najmłodszy stryjek, czyli brat ojca, Stanisław, który w czasie bitwy o Cytadelę 23 lutego 1945 r. został zastrzelony. Zabrali go Ruscy. W Cytadeli bronili się Niemcy, do Poznania wkroczyli Ruscy i ściągali młodych Polaków do jednostki radzieckiej, która atakowała Cytadelę. Pędzili ich przed sobą jak mięso armatnie. Byle jak ich uzbroili, przygotowali przez dwa–trzy dni do boju i pędzili przed sobą. Stryjek został postrzelony od tyłu w kręgosłup, zmarł w szpitalu. Pochowany został z Cytadelowcami [w walkach o Cytadelę zginęło ok. 100 Polaków – P. P.] na placu między Uniwersytetem a Zamkiem, gdzie jest widok na operę. Tam był na tym placu przed wojną pomnik Chrystusa Króla, a teraz jest pomnik Poznańskiego Czerwca 1956 r. Ojciec, jak się dowiedział o tym, że jego brat został ranny i zmarł, dostał przepustkę i pojechał w lutym do Poznania i był na pogrzebie. Potem krótko jeszcze był w Poznaniu i wrócił do nas, i z nami w kwietniu 1945 r., w Wielkim Tygodniu, wrócił do Poznania. Stanisław był kawalerem, w czasie okupacji zabrano go do Baudienstu [Służba Budowlana w Generalnym Gubernatorstwie, praca przymusowa podczas okupacji niemieckiej – P. P.], wywieziono do Krakowa. To były oddziały pomocnicze, które kopały okopy i podobne rzeczy. Trafił do krakowskiego oddziału, który pracował też w Igołomi. Tam nas Stanisław odwiedził, ale nie pamiętam go w ogóle z tego czasu. Wiem to tylko z opowiadania mamy.
Mój tata należał do PPS, a w 1948, jak się zlali [połączenie z PPR – P. P.], to, nie mając na to wpływu, był w PZPR, ale w 1956 r., gdy w czasie wypadków poznańskich trafił ze złamaną nogą do szpitala, brał przez 13 miesięcy chorobowe, od którego składek nie odciągali, a on ich świadomie nie płacił, to bezproblemowo przestał być członkiem.
Po wojnie rodzice wynajmowali na czas Międzynarodowych Targów Poznańskich pokój. Trafił się rysownik karykaturzysta, który pewnie przyjechał na zarobek. Narysował mnie z okazji imienin.
Spisał i opracował Przemysław Pawlak.
