Rzeźnik o rysach Paganiniego. Z Piotrem Łakomikiem, aktorem Teatru Witkacego w Zakopanem, rozmawia Martyna Quant

Martyna Quant: Dla Teatru Witkacego w Zakopanem stworzył Pan już wiele wybitnych kreacji. Czy są wśród nich role szczególnie Panu bliskie, do których wraca Pan czy to we wspomnieniach, czy na scenę, z radością?

Piotr Łakomik: Na scenę zawsze staram się wracać z radością, wtedy po prostu przyjemniej się gra. Oczywiście nie zawsze się to udaje, ale to raczej kwestia dnia, nastroju, humoru lub zwykłego zmęczenia, niż konkretnej roli. Jeśli jednak miałbym wybrać coś szczególnego spośród aktualnie granego repertuaru, to chyba wymieniłbym dwie role. Pierwszą z nich jest postać Paganiniego/rzeźnika w Rzeźni Sławomira Mrożka wyreżyserowanej przez Andrzeja Dziuka. Jest dla mnie ważna. Lubię grać postaci charakterystyczne, które mogę stworzyć od początku do końca z dużą dozą wolności w ich kreowaniu. Poza tym w spektaklu do końca nie wiadomo, czy to jedna postać, czy może dwie odrębne, dlatego uwielbiam dodawać rzeźnikowi, który pojawia się na scenie później i jest kompletnie odmieniony, jakieś niewielkie, symboliczne cechy Paganiniego. Na przykład ruch dłoni albo niby nieumyślne zaakcentowanie jednego wyrazu. Nie mam pojęcia, czy ktokolwiek na widowni zauważa te subtelności, ale mnie sprawiają dużą frajdę.

Drugą ważną dla mnie obecnie rolą jest Jermołaj Łopachin w Wiśniowym sadzie Antoniego Czechowa w reżyserii Nikołaja Kolady. To oczywiście zupełnie inny rodzaj teatru, przekazu. Łopachin jest facetem, z którego bez przerwy wylewają się emocje, różne, ale zawsze skrajne i nigdy nie działa na pół gwizdka. Trzeba więc na scenie się pilnować, żeby nie stracić tego ognia w środku, bo rozpalić go po raz drugi podczas jednego spektaklu się nie uda.

Q.: A druga strona medalu? Czy są role, których Pan grać nie lubi i musi pokonywać własne opory, by wyjść na scenę?

Ł.: Ról, których nie lubię, chyba nie ma, ale jeśli chodzi o własne opory, to już inna bajka. Zawsze bardzo dużo kosztowało mnie wyjście na scenę w Operetce Witolda Gombrowicza. Grałem Hrabiego Szarma i miałem trochę partii śpiewanych, a śpiewać na scenie nie lubię i nie umiem. To pierwsze pewnie wynika z drugiego. Wiedziałem zatem, że muszę zagrać tak, aby za każdym razem widownia zapominała, że przed chwilą dawałem popis swoich umiejętności wokalnych. Poziom stresu maksymalny.

Q.: Należy Pan do rodziny Teatru Witkacego w Zakopanem od 11 lat. W Pana przypadku można mówić nawet o rodzinie w rodzinie czy też rodzinie do kwadratu. Czy praca na scenie z najbliższymi – ojcem Krzysztofem Łakomikiem i żoną Emilią Nagórką – to wyzwanie, błogosławieństwo czy przekleństwo?

Ł.: Przekleństwo na pewno nie. Myślę, że to połączenie tych dwóch pierwszych elementów. Oboje są znakomitymi aktorami, więc gra się z nimi świetnie. Są oczywiście różni, tata ma na scenie niebywałą swobodę i pewność, z nim nic nie może się nie udać, bo zawsze znajdzie wyjście z każdej, nawet podbramkowej sytuacji. Jest niebywale elastyczny. Z kolei Emi chyba nigdy nie wyszła na scenę, nie będąc przygotowaną w stu procentach, co w połączeniu z jej niezwykłą gracją i kreatywnością w tworzeniu postaci czyni z niej świetną partnerkę. Ale najważniejsze jest chyba to, co mojego tatę i moją żonę łączy jako aktorów: oboje potrafią słuchać. Są wrażliwi i czuli na partnera, nigdy nie grają na pamięć, nie próbują kreować tylko siebie. Wiedzą doskonale, że na scenie albo zrobimy coś dobrze razem, albo nasze wysiłki nie mają sensu. Gra z nimi jest więc też wyzwaniem, gdyż na ich tle można po prostu wypaść blado.

Q.: Czy nie korciło Pana, wielokrotnie reżyserowanego przez innych artystów, wyreżyserować samemu jakąś sztukę? Jaki spektakl byłby tym pierwszym?

Ł.: Żaden. Nie zamierzam brać się za reżyserię. Zawsze powtarzam, że moja praca polega na w miarę precyzyjnym wykonywaniu prostych poleceń i nie chcę tego zmieniać.

Q.: Grał Pan Plazmonika w Bezimiennym dziele i Karmazyniella w Metafizyce dwugłowego cielęcia. Obie role były ogromnie wymagające, nie tylko aktorsko, ale i fizycznie, wręcz wymagały przygotowania sportowego. Którą z tych dwóch kreacji Pan chętniej wspomina, która Pana jakoś wzbogaciła, zmieniła?

Ł.: Ciężko mi porównać te dwie role, to skrajnie różne postaci. Także przygotowanie do nich było zupełnie inne. Plazmonika grałem w zasadzie w zastępstwie i wchodziłem w gotowy już i długo grany spektakl. Byłem wtedy rok po ukończeniu PWST i brak pewności siebie też nie ułatwiał mi zadania. Wszystkie sceny w spektaklu były już przygotowane, aktorzy doskonale wiedzieli co, kiedy i jak mają grać, a mnie zostały dosłownie trzy próby, żeby wejść w ten świat. Nagle odnaleźć się w nim i nawiązać jakieś relacje z kolegami. Na szczęście wszyscy byli świadomi tego, że sytuacja jest dla mnie mało komfortowa i pomagali mi, jak tylko się dało. Nie tylko na próbach, ale też podczas pierwszych spektakli, gdy byłem jeszcze mocno nieopierzony. Graliśmy potem Bezimienne dzieło jeszcze kilka lat, więc chyba nie poszło mi źle.

Praca nad „metą”, jak nazywamy między sobą Metafizykę dwugłowego cielęcia Witkacego, zaczęła się 4 lata po mojej premierze w roli Plazia. Próby do tego spektaklu trwały dość długo, więc była to zupełnie inna para kaloszy. Na pewno też Karmazyniello jest postacią bliższą mi prywatnie, bardzo lubię go grać, choć to spektakl rzeczywiście dość wyczerpujący fizycznie. Tak więc, jak już powiedziałem, trudno mi zdecydować, którą postać wspominam chętniej. Na pewno obie mnie wzbogaciły o nowe doświadczenia, tak zresztą jest z każdą kolejną rolą. Dzięki temu aktor może się rozwijać.

Q.: Wiadomo, że Witkacy jako twórca Czystej Formy w teatrze był przeciwnikiem „ryku zwierzęcych namiętności” i wszelkiego realistycznego „przeżywania” na scenie. Jego zdaniem powinnością aktora jest stworzyć rolę w oparciu o ideę formalną utworu. Wychodząc na scenę, powinien on trzymać siebie w ręku od początku do końca niczym wirtuoz muzyczny. Zapewne doskonale Pan zna tę Witkacowską ogólną wskazówkę: „zapomnieć kompletnie o życiu i nie zwracać uwagi na żadne życiowe konsekwencje tego, co się dzieje na scenie w danej chwili w stosunku do tego, co się ma dziać w chwili następnej”[1]. Czy z Pana perspektywy, jako wszechstronnego i doświadczonego aktora, za pan brat z tekstami patrona teatru w Zakopanem, sztuki Witkacego pozwalają „zapomnieć kompletnie o życiu”? Czy stawiają przed aktorem jakieś szczególne wyzwania? W samej swej strukturze lub w tekście nastręczają przeszkód?

Ł.: Trzymać siebie w ręku, jak to Pani trafnie ujęła, aktor powinien zawsze i w każdej roli, nieważne, czy to Witkacy, czy Zapolska. Aktor jest przekaźnikiem emocji, takich lub innych, o większym bądź mniejszym natężeniu. U Witkacego różnica jest tylko taka, że te emocje niekoniecznie muszą współgrać z aktualnie zaistniałą sytuacją i często między scenami nie ma związku przyczynowo-skutkowego, ale to przecież wciąż te same emocje co w życiu. To taki sam strach, śmiech i płacz jak w utworach Williama Shakespeare’a czy Eurypidesa. Wyzwania są więc podobne i nie sądzę, by sztuki Witkiewicza nastręczały aktorowi więcej trudności i przeszkód niż inne. Dziwności – może, ale to miła odmiana od „ligowej szarzyzny”.

Q.: A którą postacią z niezagranych jeszcze Witkacowskich dramatów zostałby Pan najchętniej – na scenie lub w życiu? A może czuje Pan przesyt twórczością Witkiewicza, co roku biorąc udział w organizowaniu urodzin Stasia i Teatru Witkacego?

Ł.: Nie wiem, czy aktor, który ma ochotę wykonywać swój zawód, może odczuwać przesyt twórczością jakiegoś autora. Każdy kolejny spektakl, kolejna rola, to zupełnie inne, nowe doświadczenie. To kolejne wyzwanie, po którym przyjdzie (miejmy nadzieję) jeszcze następne i następne. Może przez takie podejście nie mam „wymarzonych” ról. Każdą, małą czy dużą, staram się traktować niczym nową zagadkę, którą trzeba spróbować rozwiązać i wcale nie musi się to udać, bo właśnie ten proces jest najciekawszy, zarówno dla aktora, jak i dla widza. Gram po raz 50. ten sam spektakl i nagle odkrywam coś zupełnie nowego. Potem spektakl numer 62 i znów zaskoczenie. To dla mnie fascynujące zjawisko i mam nadzieje, że takim pozostanie, ponieważ wtedy o przesycie czy znużeniu mowy być nie może.

Q.: A kogo uważa Pan za swojego teatralnego mentora?

Ł.: Staram się uczyć nowych rzeczy od każdego, kto staje na mojej drodze. Dostałem w życiu mnóstwo od ludzi, którzy przygotowywali mnie do szkoły teatralnej, potem od niektórych profesorów w PWST, w Zakopanem od Andrzeja Dziuka i od wszystkich moich koleżanek i kolegów, z którymi grałem i nadal gram. Najwięcej jednak zawdzięczam mojemu tacie Krzysztofowi. Bardzo cenię jego aktorstwo. To połączenie zwierzęcej intuicji z matematyczną precyzją i niezwykłą inteligencją, sporo mógłbym tu jeszcze dopisać… Krótko mówiąc, jest dobry, naprawdę. Obserwowanie go i granie z nim to dla mnie kopalnia aktorskiego doświadczenia. Poza tym z nikim chyba nie spędziłem tyle czasu na teoretycznych rozmowach o naszym rzemiośle. Potrafimy gadać i gadać, potem milczeć i milczeć, i tak często do późnych godzin nocnych albo wczesnych porannych. Bez wahania mogę powiedzieć, że od nikogo w życiu nie nauczyłem się tyle, co od mojego taty. Ten proces wciąż trwa.

Q.: Agnieszka Osiecka napisała Szpetnych czterdziestoletnich w kontrze do słynnych Pięknych dwudziestoletnich Marka Hłaski. Powoli zbliża się Pan do tej „szpetnej” rzekomo cezury. Czy czuje Pan już tę moc i potencjał zmian?

Ł.: Tak, głównie w okolicach krzyża… Jeśli Osiecka i Hłasko, to i ja pozwolę sobie posłużyć się cytatem, z kawałka Wanted Spiętego (czyli Huberta Dobaczewskiego):

A co jeśli starość to supermoc

Ot tak ad hoc na dobra-noc

Niech daje do mnie i czyni sznela

Superstaruchem od Marvela

Co z działem sztuki będzie stał tu

By rozpieprzyć pomnik ofiar samogwałtu. 

Q.: A gdybym Pana sprowokowała do odpowiedzi jednoznacznej – jest Pan „szpetny”, czy „piękny” – to który epitet by Pan wybrał? Oczywiście potem trzeba będzie to udowodnić. Tylko proszę się nie krygować. Jako czytelnicy dzieł Witkacego mamy już wpojone przekonanie, że artysta jest skupiony na introspekcji, swojej tożsamości i ocenie własnego dorobku.

Ł.: Myślę, że to kwestia oceny indywidualnej, żona i córka uważają, że „piękny”, a ja nie zwykłem się z nimi kłócić.

Q.: Czy gdy się pracuje pod Tatrami, przyroda gór powszednieje? Jaką ma Pan relację z Tatrami i z Zakopanem – to namiętność czy kohabitacja?

Ł.: Jeśli chodzi o Tatry, to jestem czułym obserwatorem z dystansu i taka relacja satysfakcjonuje obie strony. A Zakopane…? Mieszkam tu prawie od urodzenia. Kocham to miasto i nienawidzę tego, co z nim robią ludzie.

Q.: Czy wyobraża Pan sobie czasem (w marzeniach lub koszmarach) siebie w jakimś zupełnie innym miejscu, a może nawet czasie? Mam na myśli oczywiście sytuację artystyczną. Inny teatr, w innymi mieście, w innym kraju?

Ł.: Oczywiście! Najchętniej na rozdaniu Oscarów, jak pewnie każdy aktor, dziękującego producentom i Akademii. A tak serio, to czasem myślę o byciu gdzieś indziej, ale niespecjalnie mogę to sobie zwizualizować. Może dlatego, że jest mi dobrze w moim czasie i w moim miejscu. Co nie oznacza, że nie lubię sobie ponarzekać. Oj, bardzo lubię, ale też nie jestem sympatykiem słowa „gdyby”.

Q.: W swojej aktorskiej drodze podąża Pan konsekwentnie jednym szlakiem – teatru. Tylko dwie role filmowe. Czy to wybór kategoryczny, czy zamierza Pan dać jeszcze szansę filmowcom? Jeśli tak, z jaką rolą filmową najchętniej chciałby się Pan zmierzyć?

Ł.: Szansę musiałbym dostać, a nie ją dać, a o to w moim przypadku niełatwo. Wszystko, co związane z branżą filmową, dzieje się głównie w Warszawie. Komunikacja między stolicą a Zakopanem to jakiś koszmar, więc jeżdżenie na castingi, przy wielości moich zajęć w teatrze, jest trudne. Od lat jednak powtarzam sobie, że zrobię w końcu odpowiednie zdjęcia i zapiszę się do warszawskiej agencji, ale jakoś nie mogę się nadal za to zabrać. Może ta zbliżająca się „szpetna” czterdziestka w końcu mnie do tego zmobilizuje. Jasne, że chciałbym zagrać w jakimś ciekawym, w miarę ambitnym filmie. Boję się tylko, że aby mnie ktoś zauważył, musiałbym sobie wpierw „wyrobić gębę” na projektach zdecydowanie nieciekawych i nieambitnych, a na to mam niewiele czasu i jeszcze mniej ochoty.

Q.: Na pierwszym miejscu na pewno jest żona, poza konkurencją, potem długo, długo nic… A co poza teatrem najbardziej Pana fascynuje i zajmuje?

Ł.: Skoro na pierwszym miejscu jest żona, to potem, jako pochodna, moja córka! Fascynuje mnie niebywale, a zajmuje jeszcze bardziej. Rola ojca jest dla mnie wielkim wyzwaniem, tym bardziej, że nie jest to rola „po warunkach”. Jak Pani zauważyła, i co jest niestety prawdą, zawsze byłem skupiony na introspekcji, swojej tożsamości i ocenie własnego dorobku, a tu nagle zjawia się ktoś, kto potrzebuje 24 godziny na dobę mojej pełnej atencji i mój cały świat staje na głowie. Ale warto! Obserwowanie, jak z maleńkiej istotki powolutku wyłania się człowiek, z całą swoją tragicznie złożoną osobowością, a do tego świadomość, że każde uczucie, jakim tę istotę darzysz, wraca do ciebie z siłą co najmniej zdwojoną, to naprawdę przeżycie metafizyczne. A gdy już mam chwile dla siebie… Cóż, same banały. Lubię czytać, głównie literaturę fantastyczną. Miałem chyba z 10 lat, gdy po raz pierwszy pochłonąłem trylogię Johna R. R. Tolkiena i od tamtej pory fantasy to mój ukochany gatunek literacki. Może nie jest to tak zwana literatura ambitna, ale naprawdę zdarzają się pozycje świetnie napisane i niosące ze sobą dużo więcej niż tylko ciekawy świat, będący wspaniałą odskocznią od rzeczywistości. Z banałów jeszcze większych – lubię gry komputerowe, ponieważ cudownie mnie odprężają. Tak sobie myślę, że chyba mam w życiu zawodowym tak wiele do czynienia z tak zwaną kulturą wysoką, że prywatnie muszę czasem od niej trochę odpocząć.

 Q.: Skoro mowa o odskoczniach, myślę, że zrobiłby Pan wielką przyjemność nie tylko mnie, ale wszystkim czytelnikom „Witkacego!”, gdyby dał się Pan namówić na choć jedną teatralną anegdotę. Może być coś w duchu przesławnego sznycla po wiedeńsku, który po premierze Tumora Mózgowicza Witkacy wyniósł z restauracji w skórzanym portfelu. Menu dowolne! Oczywiście poziomu autentyczności sprawdzać nie będziemy.

Ł.: Dawno, dawno temu (jakieś 7 lat) graliśmy spektakl w pięknej willi w stylu zakopiańskim, pierwszej zaprojektowanej przez Witkiewicza ojca. Spektakl bardzo kameralny, trójka aktorów i około 25 widzów. Rzecz działa się w salonie z widokiem na spory ogród. Willa ta mieści się przy jednej z głównych ulic Zakopanego i oddziela ją od niej drewniany mostek. To była bardzo zakopiańska zima, w całym ogrodzie z pół metra śniegu, biało, bardzo biało. Scena finałowa spektaklu polegała na tym, że główna postać kobieca wygłaszała monolog, pod koniec którego rozświetlał się widziany przez okna ogród, gdzie między drzewami majestatycznie dyndał wisielec. Kiedy więc rozpoczynał się monolog, z kolegą biegliśmy do ogrodu i w ciemności pomagałem mu wciągnąć się na linie na gałąź, na której miał wisieć. W grę wchodziły uprzęże, karabinki, poważne sprawy. Kolega musiał wisieć dosyć wysoko, żeby postać była dobrze widoczna z okien. Gdy już zawisł, pobiegłem w stronę willi. Nagle do jego uszu zaczął docierać dialog kilku młodych kobiet idących ulicą. Był późny sobotni wieczór i dziewczyny zapewne szły na jakąś imprezę, więc wcześniej postanowiły się same „podgotować”, bo przecież knajpy w Zakopanem drogie. Dialog brzmiał tak:

– Siku mi się chce!

– Tam za tym mostkiem jest chyba jakaś karczma.

– Głupia jesteś, to nie karczma tylko jakiś stary dom.

– Idę tam, bo nie wytrzymam!

No i dziewczyna biegnie przez mostek do ogrodu. Ciemno tam było strasznie, więc nie zauważyła wisielca ulokowanego na sporej wysokości, a pech chciał, że postanowiła dać upust swojej nagłej potrzebie właśnie pod nim. I oto w momencie, gdy przygotowana przykucnęła, krzycząc jeszcze do koleżanek: „A ch…, szczam tutaj”, ja zupełnie nieświadomy nowej sytuacji wpiąłem do kontaktu przedłużacz, na którego drugim końcu znajdowały się cztery bardzo mocne reflektory. Nietrudno sobie wyobrazić, jaką siłę mają takie reflektory w absolutnie zaśnieżonym ogrodzie. Efekt szoku u dziewczyny był spory, nagła iluminacja i wisielec nad głową, w życiu nie widziałem, jak ktoś tak szybko ubiera się i ucieka jednocześnie. Ja byłem w sytuacji komfortowej, nikt mnie nie widział, ale kolega musiał się bardzo starać, żeby publika nie zauważyła, że wisielec płacze ze śmiechu.

Q.: Dziękuję bardzo za rozmowę.

Podpisy

  1. Piotr Łakomik. Fot. E. Nagórka.
  2. Piotr Łakomik. Fot. E. Nagórka.
  3. Iwona Golor, Portret Piotra Łakomika, 2018, olej na płótnie, z cyklu Portrety w Witkacym.
  4. Piotr Łakomik w sztuce Nieprzyjaciel według Juliena Greena (2019). To i pozostałe zdjęcia fot. Iwona Toporowska photography.
  5. Rzeźnia według słuchowiska Sławomira Mrożka (2019).
  6. Piotr Łakomik jako Łopachin w Wiśniowym sadzie Antona Czechowa (2021).
  7. Piotr Łakomik jako Łopachin w Wiśniowym sadzie Antona Czechowa (2021).
  8. Rzeźnia według słuchowiska Sławomira Mrożka (2019).
  9. Rzeźnia według słuchowiska Sławomira Mrożka (2019).
  10. Rzeźnia według słuchowiska Sławomira Mrożka (2019).
  11. Piotr Łakomik jako Łopachin w Wiśniowym sadzie Antona Czechowa (2021).

[1] S. I. Witkiewicz, Dzieła zebrane, [t. 9:] „Teatr” i inne pisma o teatrze, oprac. J. Degler, Warszawa 1995, s. 80.

Podziel się z innymi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *