Maciej Witkiewicz
z maszynopisu do druku podali Kapsyda Kobro-Okołowicz i Przemysław Pawlak
21 kwietnia 1987, Moskwa. Wojciech Jaruzelski i Michaił Gorbaczow podpisują Deklarację o polsko-radzieckiej współpracy w dziedzinie ideologii, nauki i kultury oraz Program rozwoju współpracy ideologicznej pomiędzy PZPR i KPZR do roku 1990 w dziedzinie kultury i sztuki.
Marzec 1988, Warszawa. W Wydziale Kultury KC PZPR powstaje projekt realizacji postanowień zawartych w ww. Deklaracji…, przedstawiony przez powołany w KC PZPR w dniu 31 lipca 1987 r. zespół (składający się z „dwunastu czerwonych Apostołów”):
Rozpoczęto długofalowe negocjacje tzw. białych plam. Rysują się możliwości przekazania stronie polskiej m.in. kolekcji malarstwa i cennych dla naszej kultury zbiorów dawnego Ossolineum we Lwowie. Przedsięwzięto działania związane z przeniesieniem do kraju prochów Stanisława Augusta, przeniesieniem prochów Aleksandra Fredry na Cmentarz Łyczakowski we Lwowie oraz przeniesienia do Zakopanego prochów Stanisława Ignacego Witkiewicza. Przystąpiono do upamiętnienia miejsc związanych z życiem i twórczością wybitnych Polaków;
Urszula Kozioł w artykule O przemieszczaniach czcigodnych zwłok („Odra” 1988, nr 4) zauważa:
W latach siedemdziesiątych, na posiedzeniach Zarządu ZG ZLP (dawnego, oczywiście), parokrotnie przewijała się koncepcja sprowadzenia do Warszawy a to zwłok króla Stasia, a to zwłok Witkacego (też Stasia), a to jeszcze kogoś, zawsze temu zdecydowanie przeciwny był Jarosław Iwaszkiewicz, wychodząc z założenia, że Polska nie zaczyna się i nie kończy w Warszawie, a poza tym – w dziejach naszego kraju granice po wielekroć przesuwały się raz tu, raz tam i zacieranie tych swoistych pomników historycznych, jakimi siłą rzeczy stają się groby naszych wielkich, czy też znacznych przodków (albo dzielnych, którzy polegli w dalekich, obcych ziemiach, niosąc tam imię swojej ojczyzny), nie świadczy o głębszym przemyśleniu przez inicjatorów podobnych przedsięwzięć tego zagadnienia. Ale u nas wielu, chętnie powołując się (w sposób czczy jedynie) na Iwaszkiewicza, w gruncie rzeczy lekceważy jego mądre przesłanie w istotnych sprawach, jakie nam pozostawił przecież.
▪
Pod „redutą” naszych intelektualistów, na późniejsze działania związane z powyższym tematem, usilnie i w końcu skutecznie pracowali „sympatycy cmentarnego grzebania” w imię stawiania pomników pamięci sobie samym. Prawdziwa rodzina Witkacego milczała, zadowoliła ją garść ziemi przeniesionej z poleskiej mogiły do zakopiańskiego grobu. Działali „Przyjaciele” Witkacego: „kuzyni” noszący to samo nazwisko (niemający nic wspólnego z rodziną z zakopiańskiej „Witkiewiczówki”), jego fani: aktorzy, muzycy, plastycy, literaci, filmowcy, którzy nawet tworzyli dla Niego np. Listy malowane lub śpiewane, wreszcie postanowili założyć Towarzystwo im. Witkacego (27 września 1983, Warszawa, Teatr Nowy i Piwnica Wandy Warskiej, ok. 200 zainteresowanych), aby kompetentnie przygotować – pod hasłem „Witkacy obecny wśród nas i za granicą, w naszym zagrożonym świecie” – Rok Witkacego: 1985, ogłoszony przez UNESCO w 100-lecie urodzin. Rzeczywiście w tamtych czasach tego rodzaju Towarzystwo mogło nadać właściwy ton projektowanym obchodom. Najwidoczniej czerwone władze drżały wtedy o swój autorytet, więc nie zarejestrowały Towarzystwa (być może uznały w ten sposób niechęć Witkacego do wszelkich stowarzyszeń). Władze PRL (stanu wojennego) zdecydowały – uwzględniając jeden z ważniejszych postulatów owego niezarejestrowanego Towarzystwa: „wzajemnej adoracji wyznawców Mistrza Czystej Formy” – „aby syn spoczął w grobie matki”…
Mahatma Witkac Joanny Siedleckiej to interesujące reporterskie poszukiwania: Czy żyją jeszcze „demoniczne kobiety” Witkacego, przyjaciele i… „wszawi wrogowie”? Czy ocalało coś z jego świata odchodzącego w niepamięć? Książeczka, w której autorka ciekawie operuje faktami biograficznymi (nie ustrzegając się błędów), a wartkość i żywy charakter wypowiedzi na pewno wciąga czytelników, obecnie stanowi jedyną w swoim rodzaju, autentycznie współczesną, wizję tego, co po Witkacym pozostało w pamięci i świadomości tych, którzy go znali. Ciekawą byłaby praca i o tym, co po nim utknęło w świadomości polskiego społeczeństwa i jakie ma on miejsce w polskiej i światowej kulturze. Sięgam do Mahatmy… nieprzypadkowo – znajdują się tam moje wypowiedzi dotyczące spraw zawartych w tytule niniejszego artykułu. Ową fatalną w skutkach uroczystą wyprawę najlepiej przypomni Relacja własna „Gazety” z uroczystości w Jeziorach („Gazeta Krakowska” 1988, nr 88), przekazana przez Stanisława Kałamackiego, ówczesnego sekretarza ideologicznego Komitetu Miejskiego PZPR w Zakopanem. Nawiasem mówiąc, przyglądałem się swoistej metamorfozie towarzysza Kałamackiego pod wpływem oglądanych przez niego rzeczywistych obrazów nędzy i upadku pseudoosiągnięć radzieckiego komunizmu (Witkacowskiego „zbydlęcenia”). Podobno po powrocie zrezygnował z zajmowanego stanowiska i zmienił ideologiczne myślenie.
11 kwietnia 1988 r. o godz. 8.15 sprzed dziedzińca Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie rusza specjalny mikrobus z delegacją, na czele z wiceministrem Kazimierzem Molkiem, udającą się do Jezior, by uczestniczyć w uroczystości przekazania prochów Stanisława Ignacego Witkiewicza – Witkacego do Polski. Po przekroczeniu granicy polsko-radzieckiej, miejscem naszego pobytu jest Równe. Delegacja polska, w skład której wchodzili m.in. Tadeusz Zielniewicz – generalny konserwator kraju, Wojciech Żukrowski, Tadeusz Jastrzębowski, konsul generalny Polski w ZSRR Ryszard Polkowski, została podjęta przez I sekretarza Komitetu Obwodowego Komunistycznej Partii Ukrainy Tarasa Iwanowicza Panasenkę. W spotkaniu brał udział zastępca Ministra Kultury i Sztuki Ukrainy Stanisław Wasiljewicz Kołtyniuk, wiceprzewodniczący Rady Narodowej w Równem Stefan Czornłos oraz wybitny poeta, pisarz ukraiński Jerzy Szczerbak. Delegacje złożyły kwiaty przed pomnikiem Lenina jak i pomnikiem Wojny Ojczyźnianej 1941–1945. W przededniu uroczystości w Jeziorach w miejscowej prasie ukazały się liczne artykuły o Witkacym.
Do Jezior wyruszamy we wtorek 12 bm. Na granicy rejonu równieńskiego i dąbrowieckiego, do którego należą Jeziory, naszą delegację witają chlebem i solą dziewczęta w regionalnych strojach. Po drodze młodzież szkolna, mieszkańcy wsi serdecznie nas witają.
Jeziory na Polesiu to wieś licząca dziś dwa tysiące mieszkańców, miejscowi pracują w tutejszym sowchozie. We wsi uroczysty i poważny nastrój. Cmentarz wiejski leży w samym centrum wsi, tuż przy jeziorze. W ostatnim rzędzie koło jeziora grób Witkacego. Jest tam płyta z napisem w języku polskim, że Witkiewicz zmarł 18 września 1939 r. oraz płyta, na której widnieje napis w języku polskim i ukraińskim: „Stanisław Ignacy Witkiewicz Witkacy wielki polski pisarz, artysta, prochy jego spoczęły 14 kwietnia 1988 r. na cmentarzu w Zakopanem”.
Wokół cmentarza tłumy ludzi, na grobie wieńce składają Kazimierz Molek i Stanisław Kołtyniuk oraz Maciej Witkiewicz, stryjeczny wnuk Witkacego. Udajemy się na szkolny dziedziniec, jest tam wystawiona trumna, nakryta polską flagą narodową, portret Witkacego, wokół flagi Polski i Republiki Ukrainy z żałobnymi kirami. Przy trumnie warty pełnią pionierzy miejscowej szkoły, którzy opiekowali się grobem Witkacego. Zabiera głos Stanisław Kołtyniuk, po nim głos zabiera Kazimierz Molek. Następnie mówią Jurji Szczerbak oraz Wojciech Żurkowski. Do samochodu trumnę niosą K. Molek, S. Kołtyniuk, J. Szczerbak, W. Żurkowski, P. Jastrzębowski i S. Czornłos.
W szkole młodzież otwiera wystawę poświęconą Witkacemu, wiceminister kultury i sztuki K. Molek przekazuje na ręce uczniów miejscowej szkoły fotogramy Witkacego, a przedstawiciel władz Zakopanego albumy tatrzańskie.
W środę rano wracamy do Zakopanego, nadzieje matki Witkacego, że prochy jej syna spoczną w jej grobie, nadzieje świata kultury, że Witkacy wróci do Zakopanego, zostały spełnione.
Właśnie w ostatnim zdaniu zawarte są już te zmiany w postrzeganiu życia, np. pozagrobowego, jakby wyjęte z dramatu Witkacego. Tylko tam jest to możliwe, by matka po swojej wcześniejszej śmierci zapraszała syna do swego grobu…
Dwa mityngi, ale jak od siebie różne: w Wielkich Jeziorach na Polesiu w ZSRR – USRR i w Zakopanem w PRL. Tam tradycyjny, komunistyczny, reżimowy festyn – parawan kryjący skrajny upadek świetności przedwojennych naszych majątków. A w stolicy Tatr popłynęła czerwona gotówka na beznadziejne, napuszone imprezy w stylu zakopiańskiego „grajdołka”, pieszczącego wtedy tych, co chcieli wypłynąć, skorzystać z tej wielkiej okazji, aby godnie pochować tego, którego tak często dawniej odtrącano i przy tym jeszcze zbudować swoją przyszłość. Witkacowski „chichot z tamtego świata”, przypominający jego słowa: „Zniszczę się tak, że nie pozostanie ze mnie nic – nawet wyrzut sumienia”. Zygmunt Kałużyński w artykule Chichot z tamtego świata („Polityka” nr 20, 14 maja 1988) wyraża znamienne credo, z którym łączą się dalsze moje spostrzeżenia dotyczące manipulacji i spekulacji twórczością i biografią mojego krewnego:
Protestuję przeciwko manipulacji, jaka odbywa się z okazji sprowadzenia zwłok St. I. Witkiewicza, i której dokumentem jest opublikowany w nr. 17 „Polityki” tekst Jacka Sieradzkiego Coś ty uczynił ludziom, Witkiewiczu?. Wygląda na to, że rodacy zamordowali pisarza po raz drugi, bez porównania bardziej skutecznie, niż to zrobił on sam, popełniając samobójstwo: bowiem prawdziwą śmiercią artysty jest sfałszowanie jego posłania […] nie zgadzam się z żadnym poglądem Witkiewicza, należę do kultury mojego wieku, obcej dla niego, jestem przywiązany do mojego mrowiska, odrażającego dla niego, i jednocześnie szanuję go z całego serca bardziej niż ci, którzy robią z niego małpę swoich interesów i którzy, jak to opisał Sieradzki, tłumem zadeptali go na pogrzebie; jeżeli jego cień trafi na ten felietonik dziennikarzyny, sądzę, że się uśmieje, jeżeli oczywiście cień może chichotać, ale myślę że cień Witkiewicza to potrafi.
Dawniej wielokrotnie protestowali nawet na łamach prasy: żona Witkacego (ciocia Nina) i jej przyjaciele, np. państwo Flukowscy. Ale czy istniałby on wśród nas bez tych, często okrutnych, zabiegów dokonywanych przez „hieny” żerujące nawet w „sposób naukowy” na jego spuściźnie artystycznej i prywatnej? Nawet 56 lat po nieszczęśliwej śmierci dorabiają mu metafizyczne istnienie w realiach czysto werbalnych. Czasami niektórym wrażliwym artystom udaje się Witkacego „wskrzesić” i poniekąd animować jego istnienie wśród żywych – za to im dziękuję! Tak rzadko zdarza się, aby wybitny artysta zastanawiał się nad wybitnym mistrzem i twórczość owego rozpatrywał publicznie, łącząc ją z właściwym pojmowaniem sensu biograficznych danych. Z rodzinnych wzorców Witkiewiczów przytoczyć mogę przykład ojca Witkacego, który właśnie w myśl tych powyższych reguł zastanawiał się nad Matejką, Kossakiem i Gierymskim…
Niestety nie było odwrotu po ekshumacji w Jeziorach, przeprowadzonej przez radzieckich „specjalistów” w obecności polskiego konsula – nikt z nas potem nie miał żadnych realnych szans na zmianę biegu sprawy – goniły nas policzone godziny i termin przyjazdu do Zakopanego. Oszukani nie mogliśmy milczeć, dlatego tak szybko zareagowała prasa. Ponieważ nie miałem dowodów (były to tylko domniemania), odpowiadałem dwuznacznie, prosząc zwykle o cierpliwość… Dostawałem mnóstwo artykułów i notatek, często idiotycznych, ale zdarzały się mądre, refleksyjne – w duchu przytoczonej na początku Urszuli Kozioł…
▪ ▪
Mijały lata. Ojczyzna nasza zmieniała swoje szare, smutne szaty z czerwonawych na różnokolorowe z przewagą błękitu. W szybkim tempie odkurzyliśmy nasze wnętrza i weszliśmy w „nowe” z dużym znakiem zapytania ze znamiennym odczuwaniem podskórnego lęku. Może niektórzy korzystali z pomocy Witkacowskich paradoksów, szybkich zmian, transformacji i rozbebeszania zachowawczych struktur. Szkoda, że o nim przez te lata trochę zapomniano, jego teatr ucichł, ustępując współczesnej, płytkiej artystycznie satyrze i rozrywce – zmęczone intensywnością przemian społeczeństwo oddało się wtedy intelektualnej łatwiźnie….
Wreszcie drgnęło, i to w Sejmie: poseł Stanisław Rusznica zamieszkały w Rzeszowie przy ul. Witkacego, zainspirowany przez emerytowanego pułkownika Włodzimierza Ziemlańskiego, syna właściciela majątku Oziera (Jeziora), który był przy pierwszym pochówku w 1939 r. – wystąpił do ministra Kazimierza Dejmka o przeprowadzenie ponownej ekshumacji na zakopiańskim cmentarzu, wyjaśniającej ostatecznie wszelkie wątpliwości.
6 września 1994. Minister Kultury i Sztuki Kazimierz Dejmek powołuje komisję pod przewodnictwem prof. dr. hab. Tadeusza Polaka, złożoną z wybitnych naszych antropologów, anatomopatologów, historyka medycyny i witkacologów; uwzględnia moją obecność.
Między 26 września 1994 a 23 stycznia 1995 komisja odbywa cztery posiedzenia plenarne, w tym jedno ekshumacyjne 26 listopada 1994. Ekspertyza wykazuje, że są to szczątki kobiety w wieku 25–30 lat, o wzroście ok. 163 cm.
Wszystkie prace Komisji były rejestrowane na taśmie filmowej i udokumentowane w niezwykle ciekawym artystycznie obrazie filmowym Konrada Szołajskiego, zamówionym przez TVP1. Nie wiadomo, z jakiej przyczyny film ten dotychczas nie został wyświetlony na szklanym ekranie Jedynki, zaś telewizyjna Dwójka zakupiła od Szołajskiego kapitalny film, utrzymany w iście witkacowskim duchu, Zdziczenie obyczajów pośmiertnych, który z nieznanych przyczyn jeszcze się nie ukazał. Mija rok od powstania obu prac, pokazywane prywatnie budzą wiele zasłużonych refleksji i braw dla reżysera. Właściwie nie powinienem reklamować tych filmów, w których momentami wyeksponowany jestem na „głupka”, ale cóż, taka właśnie rola przypadła mnie – Witkiewiczowi (od tego pseudo „Wariata z Krupówek”)…
Komisja zawyrokowała: zaniechanie ponownych poszukiwań prochów Witkacego; na cmentarzu w Jeziorach należy zmienić płytę nagrobną; dąb w lesie otoczyć ogrodzeniem i umieścić napis „tu zakończył życie…”; na zakopiańskim cmentarzu odnowić grób matki i umieścić właściwy napis; Nieznajomą z Jezior przenieść do grobu zastępczego; jako pomnik Witkacego potraktować PIW-owską edycję Dzieł zebranych…
Po konferencji prasowej znowu rozgrzała się atmosfera wokół „życia pośmiertnego Witkacego” – wystrzeliły nowe artykuły, dyskusje – spekulacje „hipermetafizycznie absurdalne”. Oto tytuły niektórych z nich: Witkacy był kobietą!, Wszyscy szukamy Witkacego, Chichot Witkacego, Grzebanie w Witkacym, Życie pośmiertne, Naród na prochach itp. Ten ostatni (nie w pełni autoryzowany) tekst, przedstawiony w „Angorze” 18 grudnia 1994 r., wywołał dość niemiłą dla mnie polemikę… Odetchnąłem gdy się skończyła po rozsądnym liście Szlag mnie trafia pani Katarzyny P. z Rzeszowa. Dziękuję Pani i polecam uwadze film Szołajskiego Tajemnice grobu Witkacego – może go wreszcie TVP1 wyemituje i to w odpowiednim czasie w bloku filmów np. sensacyjno-naukowych, a nie oświatowych (czyżby nadal działała tam jakaś cenzura?)…
▪ ▪ ▪
26 listopada 1995, niedziela, godzina 12.00. Z dziedzińca Ministerstwa Kultury i Sztuki wyrusza oficjalna delegacja w składzie: witkacolog Anna Micińska (biorąca udział w pracach wspomnianej komisji), Anna Różycka i Jacek Miler z Biura Pełnomocnika Rządu do Spraw Polskiego Dziedzictwa Kulturalnego za Granicą (Miler to sekretarz owej komisji, a teraz nasz szef) i znowu ja oraz kierowca Forda-busika, pan Bogdan. W Rzeszowie dosiada senior naszej wyprawy, pan Włodzimierz Ziemlański, syn właściciela przedwojennych Ozier, który odegrał niemałą rolę w pierwszym wskazaniu miejsca pochówku, w dopilnowaniu uczczenia tego miejsca bazaltowym nagrobkiem (1974) i, co najważniejsze, konsekwentnie dążył do obecnej sytuacji – naszej ekspedycji, mającej na celu w sposób kameralny (quasi-prywatny) odwiedzić tamte strony: wymienić nagrobną tablicę, pomodlić się pod dębem, „świadkiem” wrześniowej tragedii (1939) oraz nawiązać naturalny kontakt z tamtejszą ludnością… W Warszawie żegnali nas min. Polak i reż. Szołajski, któremu nie przydzielono ekipy filmowej dla zarejestrowania tej ciekawej wyprawy. W przemyskim hotelu, przywitani przez trzech panów odpowiedzialnych za płytę z Ośrodka Ochrony i Konserwacji Zabytków, udaliśmy się na spoczynek.
27 listopada, poniedziałek raniutko, Medyka. Przekraczamy granicę; dzięki operatywności naszego „szefa”, przedstawiającego glejt z ambasady ukraińskiej w Warszawie, omijamy kilometrowe kolejki samochodów i wreszcie wpadamy na ukraińską magistralę, oczywiście tak zdezelowaną, że nikt nie może utrzymać dozwolonej prędkości. Plenery przerażają beznadziejnymi formami architektonicznymi, rozrzuconymi bezładnie. Z nieoznakowanych właściwie krzyżówek „strzelały” różnego rodzaju czerwonymi gwiazdami pomniki czynu wojennego (armaty, czołgi, rumaki). Miejscowi, na tym długim, szarym, listopadowym pustkowiu, zmarznięci czekają w priekrasnych, ceramiką upstrzonych wiatach na spóźnione autobusy. Obrzeża większych miast, takich jak Lwów, otoczone są dymiącymi kominami… Przedzieramy się przez dymną zasłonę przedmiejskich trucicieli i wjeżdżamy do Równego. Po parogodzinnym spacerze w poszukiwaniu resztek polskości, mocno zdegustowani wyjątkową degradacją europejskiej kultury – bolszewizm skutecznie zatarł jej prestiż – wracamy do obskurnego, lecz najlepszego w obłasti hotelu Mir, aby pokrzepić się polską, kanapkową kolacją pod bułgarski Słoneczny Brzeg (kupiony za dwa dolary), który pozwolił spokojniej zasnąć w dość opłakanych warunkach (przy braku mydła, ręcznika i papieru toaletowego, wśród prusaków i myszy). W recepcji około godziny trwało wypisywanie rachunków podsumowanych na drewnianych liczydłach. Lenin chyba już z tego wszystkiego rozpadł się w mauzoleum, a w Równem usunął się z wielkiego pomnika, przed którym wraz z polską delegacją wypadło mi złożyć czerwone róże w 1988 r.
28 listopada, wtorek. Poranna mgła i brak precyzyjnego oznakowania utrudniały dojazd do rozstajnych dróg – granicy Wołynia i Polesia, okręgów sarnawskiego i dąbrowickiego. Za rzekami Horyń i Słucz wyjechaliśmy na usypany piaszczysty trakt wznoszący się nad podmokłymi terenami. Mijaliśmy rozklekotane ciężarówki, motory z przyczepkami, rowerzystów jadących po zakupy lub do pracy i biedne szkapiny ciągnące małe, drabiniaste wozy. Pustkowie powoli gęstniało jesiennymi barwami lasów. Zbliżał się kres naszej wędrówki (ok. 180 km od Równego), napięcie rosło, przerywane wstrząsami na kocich łbach. Wypatrywanej tablicy z 1988 r. – Żadień w lewo, Wielikie Oziera w prawo – nie było. Mijaliśmy w wolnym tempie obdrapane chałupiny, poprzewracane płoty, malowane 7 lat temu na uroczystą pompę. Robiło się nam coraz smutniej. Wtedy również odczuwałem podobną, lecz bardziej podniosłą atmosferę, w otoczeniu eskorty wojskowo-policyjnej i rozstawionego tłumu wokół straganów pod kolorowymi parasolami; pragnąłem choć przez chwilę zostać sam, biec pod dąb, ale bezlitosny program uroczystości odebrał mi swobodę poruszania się i myślenia…
Przyjechaliśmy spóźnieni o dwa miesiące. Czekali na nas z utęsknieniem! Wybiegali zaaferowani, skupiali się wokół cmentarzyka. W pierwszej kolejności zawitaliśmy do batiuszki zaprzyjaźnionego z panem Ziemlańskim i z nim dopiero na grób Witkacego (oczywiście sołtys poczuł się urażony, więc zaraz zatelefonował po władze okręgowe). Maleńki cmentarzyk, u stóp którego rozciąga się okazałe jezioro, wygląda na zadbany – żyje własnym pulsem w centrum wsi. W usypanych mogiłach leżą Poleszucy chowani tradycyjnie: twarzą na południe; tak pochowano Witkacego. W 1988 r. zakłócono tamten porządek, wykarczowano teren, wyrównano groby na rzecz alei prowadzącej do „najważniejszego” nagrobka, który przestawiono prostopadle do pozostałych.
Wzruszyło nas poczucie ich tożsamości – to ich cmentarz, mają do niego pełne prawo – metalowa tablica z nieaktualną treścią (że pochowany w Zakopanem) leżała pod płotem, ponieważ przykrywała części dwóch innych grobów; na miejsce alejki (z 1988) wróciły dawne mogiły. Nową, bazaltową płytę z właściwym tekstem umieściliśmy na cokole poprzedniego nagrobka (z 1974), stojącym trwale między dwoma świerczkami. Drugie miejsce pamięci to pochylony dąb z obdartą korą, w miejscu dawniej wyrytego krzyżyka, rosnący smutno, niedaleko widma dworu Ziemlańskich. Poleszucy otoczyli dąb drewnianym płotkiem i obiecali postawić mały krzyż, my zapaliliśmy znicze i przystroiliśmy polskimi wianuszkami z mchu, jarzębiny, szyszek i nieśmiertelników… Zmarznięci tym konduktem pamięci, w milczeniu spoglądaliśmy na oblodzone jezioro, na środku którego trzy ciemne sylwetki pochylały się nad przeręblami, łowiąc ryby…
Zjawiła się pani naczelnik od kultury i po skromnym odsłonięciu nowej tablicy zaprosiła na gorący poczęstunek do pobliskiej szkoły. Przy okazji odwiedziliśmy Izbę pamięci Witkacego, której zbiory znałem z poprzedniej, krótkiej wizyty. Batiuszka po szkolnym przyjęciu zaprosił wszystkich do cerkwi na specjalne modły „za dusze w podróży”. Potem wielce wzruszeni przeżyciami w tym wiejskim, niezwykle boskim domu, przeszliśmy do chałupy batiuszki, jego żony i syna, aby dalej, przy wspólnym, kuchennym stole poczuć ich wielką gościnność i oddanie. Poznaliśmy ich problemy i smutki, płakaliśmy z nimi i śpiewaliśmy – pijąc ich ogniste łzy – tanie, kapslowane w butelkach, czyste, dezynfekujące ból i żal tak nam bliski – słowiański…
29 listopada, środa. Budzimy się w haftowanych pościelach, zapraszani znowu do stołu, dochodzimy skacowani. Po paru toastach przekazujemy sobie podarunki. Pan Ziemlański i ja zostajemy wyróżnieni leśnymi darami (suszonymi grzybami, żurawiną i jagodami w słoju). Są bardzo biedni, skażeni Czarnobylem, upodleni przez system. „Kiedyś, za Polaków to było dobrze”. Mieli gospodarstwa, byli samowystarczalni, polowali, żyli biednie, ale nie w ubóstwie, a teraz, kiedy tyle się zmieniło i tyle obiecywało – przez tyle lat przyświecała „czerwona gwiazda nadziei” – „Żywimy się ziemniakami, kapustą, konserwami z przewagą tłuszczu, dla was ubiliśmy kurę i prosiaka też możemy ubić; pracujemy w sowchozie Meliorant, przy wyrębie lasu; prąd mamy od kilkunastu lat, ale wyłączają w dzień, dzisiaj to dla was włączyli; w lodówkach trzymamy mąkę, cukier, jak w szafkach; po zakupy jeździmy do Dąbrowicy, bo nasz kiosk słabo zaopatrzony, nawet chleb i wódkę dostarczają sporadycznie”. Dzieci w szkole dostają za darmo mleczną zupę w słoiczkach po dżemach, ponieważ nie ma takiej liczby szklanek i kubków. Jest ich obecnie 167 i 7 nauczycieli. Dyrektorka razem z sołtysem prosi nas o pomoc, obiecaną przecież w 1988 r., dotyczącą wakacji w Polsce, grupy dzieci z Wielkich Jezior. „Jesteśmy dumni, że możemy czcić waszego wielkiego człowieka” – powtarzają z nadzieją na możliwość pokazania młodym Poleszukom innego świata, kraju, z którego do nich trafił Witkacy… Pozostaje mi w pamięci znamienna wypowiedź będącego z nami kamieniarza: „Pochodzę z bardzo biednej kieleckiej wsi, ale jak opowiem swoim, czego tutaj doświadczyłem, to mi nie uwierzą, powiedzą – upiłeś się albo jesteś nienormalny!”.
W drodze powrotnej przemknęliśmy przez ponury Lwów, wyglądający bardzo prowincjonalnie. Z trudem wyjechaliśmy na nieoznakowaną szosę prowadzącą do upragnionej granicy. Fortelem pana Jacka przebiliśmy się przez korowody pojazdów i już po niedługim czasie z wielką frajdą wykorzystaliśmy wszystkie „luksusy” motelowych apartamentów…
30 listopada, czwartek. Późnym rankiem po prawdziwie europejskim, polskim śniadaniu udaliśmy się w podróż ku Warszawie. W ciszy każdy z nas trawił swoje wrażenia. Dlaczego nie zostawiliśmy im naszych wiktuałów, dlaczego wieziemy z powrotem słodycze i wódkę przeznaczone na prezenty? Widocznie straciliśmy odwagę przed wyłożeniem na pełny poleszucki stół naszych smakołyków, które nie pasowałyby do ich serdeczności! Godziliśmy się na wszystko, co mieli do zaoferowania, a każdy z nas głęboko tłumił chwile wielkiego zdziwienia, aby nie urazić resztek ich godności! Dobrze, że nie było fotografa, a nasze pstrykania ograniczyły się tylko do cmentarnych. Ekipa filmowa wprowadziłaby sztuczną atmosferę, krępującą to nasze bratanie… Wróciłem niejako oczyszczony duchowo i odrodzony moralnie. Chciałbym znów tam pojechać!
[Warszawa, 1995]