Mija sto lat od ogłoszenia drukiem Demonizmu Zakopanego i to dobra okazja, żeby pięknoduchych nieboraków ostrzec przed katastrofalnymi skutkami, jakie dziś wywołuje witkacowska zakopianina, niezmiennie rozrzedzająca powietrze wokół Krupówek. Potworności nie należy mylić z demonicznością, a zatem smog, swąd ostateczny grillowanej karkówki i smród nadpotliwego narodu, co się tłumnie w stolicy Tatr wyraja, przynależy raczej do kategorii pospolitych obrzydliwości, choć być może jest coś demonicznego w masowości zjawiska. Czemu akurat Zakopane upatruje sobie lud, czemu właśnie Krupówkami musi promenować? Czy to powab góralskiej cepeliady jest tak silny, czy rzeczywiście substancjalne genius loci stolicy Tatr wydziela się wciąż na tyle intensywnie, że suweren mknie tam jak eskadra owocówek do bukietu bordoskiego grand cru? Lecą, wpadają do kielicha i toną w ekstazie par excellence niepojętej, bo nie pojmują jakości topieli, równie szczęśliwe tonęłyby w szklance octu jabłkowego. Suweren takich samych stadnych przyjemności zaznaje w kłębowiskach ludzkich fok na plażach Mielna, na deptaku w Międzyzdrojach, co na szosie do Morskiego Oka. Okazała się bowiem zakopianina narkotykiem nieszczęśliwie demokratycznym – wabi wszystkich równie skutecznie, bramy wtajemniczenia stoją otworem dla milionowej ciżby, która przez nie wchodzi i na tym kończy swoje rozkosze – zaczyna się potworna, stadna, ceperska nuda, której górale skwapliwie próbują zaradzić całym tym pandemonium atrakcji 7D, tym lunaparkiem i lupanarem ludzkiego ducha, całą tą wystawą potworności, którą jednakowoż Atanazy Bazakbal z Helą Bertz brzydziliby się na odległość.
Dla mnie Zakopane stoi potworem, że zacytuję jednego naszych z wieszczów, urodzonych w Wigilię. Nawet jeśli elitarne bractwa indywiduów uzależnionych od zakopianiny wchłaniają ów „subtelny narkotyk, stokroć gorszy od dymów opium i haszyszowej marmelady” na warsztatach „tytanów ducha” i jak Andrzej Dziuk ze swą teatralną kompanią wznoszą się ponad gnuśń powszechną i pielęgnują sanktuarium naszego Patrona, coraz więcej jest takich, którzy Zakopane obchodzą jak Marsz Niepodległości – bokiem. Do nich należę, i nawet jeśli myli mi się zakopianina z narkotykiem gór, odurzam się na osobności, nieco wyżej i znacznie głębiej, w tatrzańskich wątpiach. Śmiem twierdzić, że to w podziemiach Tatr pulsują niewyczerpane źródła zakopianiny, tam ona zalega w bezmiarach. Co tam demonizm Zakopanego – nie ma po czym płakać, skoro to miasteczko powstało w cieniu prawdziwych demonów – są na świecie góry wyższe i piękniejsze, ale nie ma drugich, które by tak uzależniały. Za miłość do Tatr, których jestem namolnym stalkerem od lat bez mała 40, przyszło mi zapłacić jak dotąd tylko jednym palcem i kawałkiem stopy, co uznaję za cenę promocyjną, biorąc pod uwagę skalę rozrób, które w tych górach urządziłem i „przedwiecznych tajemnic”, które im wykradłem. Gdzie nie wlezę, zadaję sobie pytanie: „czy Witkacy tu był przede mną?”, a jeśli wiem, że być nie mógł (np. w jaskiniach, które odkryte zostały po jego śmierci m.in. przeze mnie), pytam się w myślach, co by sobie powiedział, gdyby to zobaczył.
Witkacy grotołazem nie był, ale do historii polskiej speleologii i tak przeszedł, zresztą w swoim stylu, przyczyniając się pośrednio do sporego skandalu. Jaskinia Magurska w górnej części Doliny Jaworzynki – dziś objęta czułym monitoringiem Tatrzańskiego Parku Narodowego na terenie ścisłego rezerwatu przyrody – na przełomie XIX i XX w. stanowiła jedną z największych atrakcji turystycznych po północnej stronie Tatr. Wiodła do niej wygodna, częstokroć remontowana, oznakowana ścieżka, upstrzona drewnianymi ławeczkami dla zziajanych. Grota ma otwór jak na tatrzańskie warunki olbrzymi (21 metrów szerokości przy 3 do 5 wysokości), widoczny nawet z Zakopanego, a ukształtowanie i rozmiary korytarza wstępnego sprawiają, że światło dzienne sięga bardzo daleko, ponad 80 metrów w głąb, zatem całkiem spory odcinek można zwiedzać bez latarki. Znana była od zawsze i niebezprzyczynnie owiana smoczą legendą – w plejstocenie Grota Magury stanowiła bazę noclegową niedźwiedzi jaskiniowych, co nie uchodziło uwadze lwów, zachodzących tam na wyżerkę, podczas gdy niedźwiedzie spały, a także hien, które dożerały po lwach resztki. Szczątki tej plejstoceńskiej menażerii zalegały na namulisku i głazach gdzie popadnie, więc od prawieków padały łupem dzikich zbieraczy, którzy potem rozgłaszali po wsiach historie o smoczych gnatach i zębach, robili z nich amulety i straszyli małoletnich harcowników. Okazji do wizyt w jaskini mieli sporo choćby już XVIII-wieczni górnicy, drążący sztolnie w skałach Kopy Magury w poszukiwaniu rudy żelaza, a jeśli dodać do tego ciekawskich juhasów na wypasach, można sobie wyobrazić, że górna część Jaworzynki była przed ćwiercią millenium cokolwiek zatłoczona. Kolekcjonerzy kości wespół z działającymi w jaskini prekursorami paleontologii ogołocili wstępne partie groty tak doszczętnie, że już w 1881 r. badacz Godfryd Ossowski, niepocieszony po wycieczce do jaskini, zeznał, że żadnych kości w niej nie znalazł. Trzeba było zajrzeć głębiej, za barierę mroku i działać metodycznie. Na przełomie wieków Mieczysław Limanowski zaczął organizować wyprawy do Magurskiej, celem zbadania nowo odnalezionych stanowisk kości wymarłego gatunku Ursus spelaeus – największego niedźwiedzia wszech czasów. Limanowskiemu marzyło się skompletowanie szkieletu i wystawienie go na ekspozycji Muzeum Tatrzańskiego. Zaprzyjaźniony z rodziną Witkiewiczów zabrał na jedną z wypraw m.in. Stanisława i jego piętnastoletniego syna, Stanisława Ignacego, któremu jako domowy bakałarz wykładał nauki ścisłe. Wygrzebali kości o kształtach, które zdały im się nienaturalne, a nawet ludzką ręką żłobione, z czego Limanowski w odkrywczym amoku wywnioskował, że jaskinię zamieszkiwali niegdyś troglodyci i uparcie tę teorię lansował, choć rychło została obalona przez naukową konkurencję. Zanim do tego doszło, turystów straszył przez pewien czas eksponat dzikusa pierwotnego, Homo tatraensis, włochatego pradziada podhalańskich górali. Trzeba przyznać, że ten epizod ma smaczek witkacowskiego szpryngla, nawet jeśli sam nasz patron brał w nim udział głęboko zapośredniczony. Siła natury, a konkretnie krasowej korozji, potrafi rzeźbić niezwykłe kształty w tatrzańskich wapieniach, przeto i kości zwierza prehistorycznego się jej nie oparły, śmiem jednak twierdzić, że jeszcze silniejszą rolę odegrała tu wyobraźnia podekscytowanego naukowca. Czy wspomagał ją wygadany nastolatek o wyobraźni bujniejszej, niż się to mogło przyśnić wszystkim jego mentorom razem wziętym, nie wiadomo.
Takoż nie wiemy, czy Witkacy poprzestał na jednorazowym epizodzie grotołaźniczym we wnętrzu Kopy Magury – dowodów na to brak, ale można przypuszczać, że raz spenetrowane trzewia Tatr mogły wabić tajemnymi i niezbadanymi przestrzeniami dorastającego chłopca, szukającego metafizycznej dziwności istnienia. Drogę do dziury już znał. Witkiewiczowie odbyli swoją wycieczkę nie bez programu w porze wczesnojesiennej, nie mogli więc widzieć tego, co zimą, a zwłaszcza wczesną wiosną stanowi największą atrakcję tej pieczary – nadzwyczajnej wielkości i przedziwnych kształtów rzeźby natury – stalagmity lodowe. Cyrkulacja powietrza i rozmiary wstępnych komór umożliwiają samoczynne powstawanie zdumiewającej galerii lodowych form o kształtach niezwykle podobnych tym, które się Witkacemu wyświetlały w późniejszych seansach peyotlowych (jeśli wierzyć wierności wizerunkowej jego prac, powstałych pod wpływem narkotyku). Dziwaczne, ekspresyjnie postrzępione i powyginane turnie, nierzadko stanowiące tło portretów, jak również pojawiające się na horyzoncie kompozycji, jako żywo stają przed oczyma taternika jaskiniowego, który się zapuści marcową lub kwietniową porą w głąb Jaskini Magurskiej.
Witkacy mógł zaznać równie pięknych lodowych halucynacji, odwiedzając zimą łatwiej dostępne obiekty, jak choćby Dziurę (do której zawlókł jedną ze swych wczesnych miłości – Ewę Tyszkiewiczównę), wiemy zaś na pewno, że już jako dorosły zwierzał się Ninie w listach z odwiedzania jaskiń w Niżnych Tatrach i na Słowackim Raju, w tym jednej groty lodowej (a zatem Demianowskiej lub Dobszyńskiej). Największa, „formatywna” dla Witkacego tragedia – samobójstwo Jadwigi Janczewskiej – też jest pośrednio związana z jaskiniami, bowiem na miejsce swej śmierci nieszczęśnica wybrała nader romantyczne okolice Skały Pisanej, u podnóża której mieści się jeden z najbardziej malowniczych wylotów tatrzańskich podziemi – otwór Jaskini Wodnej. Potok Kościeliski wypływający z czarnych czeluści nęcił od zarania dziejów romantycznie usposobionych wędrowców, m.in. Seweryna Goszczyńskiego, który miał w 1832 r. pełne prawo wierzyć, że w dziurze napotka opisywanego w podaniach góralskich potwora, przeto jego wyprawę po pas w lodowatej wodzie ze świeczką w ręku i wilgotniejącą paczką zapałek trzeba uznać za wyczyn wielkiego formatu. Do mrocznej aury wypływu spod Pisanej przyczynił się sam ojciec chrzestny Witkacego, jedno ze swych Sabałowych bajań poświęcając śpiącemu wewnątrz groty rycerzowi, którego wizerunek potem w akcie twórczego wandalizmu wykuł na skale rzeźbiarz Juliusz Bełtowski. Janczewska odebrała sobie życie w iście operowej scenografii.
Jednym z eksploratorów odległych korytarzy Jaskini Wodnej pod Pisaną, podobnie jak wielu innych grot tatrzańskich, był Tadeusz Zwoliński. Wraz z bratem Stefanem tworzył duet prekursorów taternictwa jaskiniowego w Polsce – to ich zasługą jest odkrycie i spenetrowanie tak wielkich, wielokilometrowych systemów jak Zimna, Miętusia czy Kasprowa Niżnia. Tadeusz poślubił Modestę Stachurską, siostrę Jadwigi „Neny” – ulubionej modelki Witkacego, którą zresztą zatrudnił w swojej księgarni. Zdarzały się im wspólne wycieczki tatrzańskie, z których najlepiej znamy tę do Podspadów, okraszoną „piwną” sesją zdjęciową (fotografem był Stefan). Pionierzy taternictwa jaskiniowego byli więc z Witkacym w co najmniej koleżeńskich stosunkach w okresie swej najintensywniejszej działalności jaskiniowej, choć Stefan ani w swoich dziennikach, ani w książce poświęconej pionierskiemu okresowi tatrzańskiej speleologii – W podziemiach tatrzańskich – o Witkacym nie wspomina. Ciekawe zatem, że się rozmiłowany w tatrzańskich wycieczkach Witkacy do grot nie zapuszczał, choć musiał się nasłuchać o górach i rzekach podziemnych od Zwolińskich, dla których wtedy oblężnicze wyprawy podziemne miały smak poznawania terra incognita.
O tym, że na klaustrofobię nie cierpiał, a rozmaite podziemia z ich demonizmem i tajemną grozą robiły na nim wrażenie, świadczą choćby notki poświęcone kopalniom zwiedzonym w Królewskiej Hucie („Królewskiej Chuci”), czyli dzisiejszym Chorzowie. Dla mnie, jako rodzonego chorzowianina, który kopalnianych korytarzy pod swoim miastem nigdy nie zwiedzał, za to od 40 lat wciska się w każdą tatrzańską szczelinę, ma to szczególny smaczek.
Następnym razem, jeśli szanowna redakcja pozwoli, będzie o demonizmie turni tatrzańskich, a także o misiołakach.