Szewcy na nowe czasy. Z Jerzym Stuhrem, reżyserem najnowszej inscenizacji dramatu w Teatrze Nowym w Łodzi rozmawia Elżbieta Grzyb

E l ż b i e t a G r z y b : Stanisław Ignacy Witkiewicz był z Panem od początku pańskiej aktorskiej kariery. W tym roku będzie Pan reżyserował Szewców w Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka  w Łodzi.

J e r z y S t u h r : Tak, Witkacy odgrywał w moim życiu artystycznym ogromną rolę i bardzo się ucieszyłem, gdy mi to zaproponowano. A do Szewców dorastałem. Jerzy Jarocki wystawił ten dramat w Starym Teatrze w Krakowie i była to pierwsza inscenizacja, która mną wstrząsnęła. Byłem wtedy jeszcze studentem i zarazem uczniem Jarockiego. Jestem jego wychowankiem, przesiąkłem jego myśleniem o Witkacym, ale tym p  óźniejszym (Jarocki miał różne okresy). Przedstawienia, które robił w latach 60., to były takie formalne zabawy. Matkę reżyserował dwa razy. Myślę, że komuniści pozwolili wówczas grać Witkacego, bo był robiony tak purnonsensowo, bardzo niegroźnie. A potem Jarocki zastosował klucz realistyczny i wystawił Szewców – wtedy Witkacy stał się bardzo groźnym autorem. I ta inscenizacja we mnie zapadła, z wielką obsadą: Ewa Lassek jako Księżna, Marek Walczewski w roli Scurvy’ego, Juliusz Grabowski grał Sajetana, a Czeladników – Jerzy Bińczycki i Jerzy Trela.

E . G . : A dlaczego nie zdecydował się Pan w realizacji łódzkiej zagrać Sajetana? Przecież to idealna rola dla Pana.

J . S . : Nawet to przemyśliwałem, ale prośbą Teatru było, żeby to przedstawienie zrealizować siłami łódzkimi. Początkowo myślałem nawet, by „pożyczyć” kilku aktorów – nie znam tego zespołu, to jest moja bolączka. Widziałem oczywiście wszystkie przedstawienia na DVD, ale na tej podstawie nie umiem ich ocenić. No i skoro chcieli się pokazać jako zespół, to pomyślałem: „co się będę tam pchał”. Zresztą wydaje mi się, że będę miał tyle reżyserskich problemów, że w ten sposób bym się zakorkował.

E . G . : Dzięki temu będzie mógł Pan koncentrować się na jednym zadaniu.

J . S . : Tak, to jest inny rodzaj skupienia. Wciąż jednak się zastanawiam, jak powinno się Szewców wystawić dzisiaj. Krytyk „Wysokich Obcasów”, Mike Urbaniak, przeprowadził wywiad z młodą artystką, Eweliną Żak z Teatru Studio im. S. I. Witkiewicza w Warszawie. Teatr wystawił Narkotyki na motywach kilku utworów Witkacego w reżyserii Oskara Sadowskiego. Pani Żak powiedziała w nim: „No wie pan, myśmy nawet widzieli telewizyjną wersję Matki Jarockiego, ale tego się nie da oglądać”. Boże, jak to się zmieniło – dla mnie to jest jedno z największych przedstawień, jakie widziałem w życiu. Pomyślałem – za co ja się biorę, jeżeli młoda artystka mówi, że tego się nie da oglądać. Może miała trochę racji, bo wersja telewizyjna nie była taka dobra. Marek Walczewski i Ewa Lassek fascynowali w teatrze. Leon Walczewskiego – to była kreacja! Te środki, których używali w telewizji, już były nadekspresyjne, młode pokolenie może mieć kłopot, patrząc na taką ekspresję. A ja to pamiętałem z teatru, gdzie wszystko było na swoim miejscu.

E . G . : Ale tutaj, w Warszawie przedstawienia, powiedzmy TR Warszawa, to też nadekspresja.

J . S . : Tak, bo oni trochę błądzą.

E . G . : Grał Pan też Witkiewicza za granicą.

J . S . : We Włoszech – dwa razy. Oni to był mój zagraniczny debiut.

E . G . : Przedstawienie reżyserował Giovanni Pampiglione.

J . S . : To była promocja Witkacego we Włoszech, organizowana przez Pontederę – centrum teatralne, gdzie pracował Jerzy Grotowski. Zaczęło się od tego, że Pampiglione przetłumaczył Onych Witkiewicza, i to rzeczywiście wspaniale. A Pontedera była już z Polską związana właśnie przez Grotowskiego. Wymyślili, że zrobią promocję Witkacego „na Włochy”. Najpierw namówili Uniwersytet w Pizie na sesję naukową – to świetna uczelnia. Przyjechało wielu witkacologów. Byli: Konstanty Puzyna, Janusz Degler, Anna Micińska, wszystkich tam poznałem. Do Pizy przyjechała wystawa portretów ze Słupska. Wyprodukowali wino Witkacy, takie włoskie hece. No i było przedstawienie realizowane siłami polsko-włoskimi. PAGART ogłosił nabór dla aktorów, którzy chcieli pracować za granicą, więc się zgłosiłem. Śmieję się, że gdyby propozycja przyszła z Finlandii, to byłbym dzisiaj słynnym fińskim aktorem. Oczywiście Włochy bardzo mi odpowiadały.
Byłem tam na stypendium jeszcze jako student, tam poznałem Pampiglionego, który też miał to stypendium, i wielu innych ludzi. Potem to zaprocentowało w moim życiu. Poznałem wtedy np.
przyszłego dyrektora teatru w Genui, gdzie potem wystawiałem Wielebnych Sławomira Mrożka. Więc, jak już wspomniałem, zgłosiłem się do głównej roli, byłem w tej puli, co Andrzej Seweryn,
Daniel Olbrychski, Wojtek Pszoniak. Było nas czterech czy pięciu, przecieraliśmy szlaki teatru polskiego w Europie. Wybrali mnie i Basię Krafftównę. Muzykę skomponował Stanisław Radwan,
a Kaziu Wiśniak był autorem scenografii. Krafftówna odpadła po dwóch tygodniach, nie dała rady grać po włosku. I nagle zostaliśmy bez aktorki. W końcu Spikę Tremendosę grała Cici Rossini.

 

Podziel się z innymi