„Mówić chcemy po wyspiańsku, a nie po nowocześnie drańsku”.    

Z Jerzym Stuhrem, reżyserem  „Szewców” w Teatrze Nowym w Łodzi rozmawia Elżbieta Grzyb.

EG: Bardzo się cieszę, że spotykamy się ponownie. Nasza pierwsza rozmowa miała miejsce w czasie przygotowań do premiery Szewców w Teatrze Nowym w Łodzi, gdy rodziła się koncepcja przedstawienia. Czy udało się Panu zrealizować swoje zamierzenia?

JS: Tak, z czego jestem bardzo zadowolony. Tym bardziej, że to nie zawsze się udaje. Zwykle jednak i film, i teatr są sztukami kompromisu, bo albo producent nie pozwala, albo opór materii. A tutaj wszystko, co chciałem zrobić, zrobiłem, nawet scenę finałową, w której zagrali wietnamscy studenci. Chociaż tu spotkałem się z krytyką, że sięgnąłem po rozwiązanie zbyt dosłowne.

EG: Scena finałowa na pewno może wywołać skojarzenie z Nienasyceniem, w której Witkacy sięgnął po koncept z powieści brukowej, tj. obawę przed „żółtym niebezpieczeństwem”, niosącym zagładę cywilizacji Zachodu. Bohaterowie są zajęci własnymi problemami, ich wąska i płytka perspektywa, nie pozwala im zauważyć narastającego zagrożenia – a tymczasem Chiński Mur jest bliżej i bliżej.

JS: Na etapie adaptacji zadałem pytanie: jakie tu jest zagrożenie? Jak jesteśmy dziś postrzegani w świecie? Kogo by na końcu wpuścić? U Witkacego byli komuniści. My tu się kłócimy, spieramy o nasze polskie sprawy, a z perspektywy np. Azji, to kim my jesteśmy? Zwłaszcza, że to pani mi mówiła, że dramat został przetłumaczony na chiński. Ale tłumaczka nie pozwoliła nam użyć tego przekładu. Najpierw zaprosiłem do tej roli Chińczyków, którzy studiują w Akademii Muzycznej w Łodzi. Początkowo się do tego skłaniali, ale niestety dostaliśmy odmowę. (Być może kontaktowali się z ambasadą i im nie pozwolono). No więc szukaliśmy dalej, poprosiliśmy studentów z Wietnamu, w spektaklu wystąpili Viet Anh Do i Robert Do Tuan. Bardzo sympatyczni, jeden z nich będzie zdawał do szkoły teatralnej, ładnie mówi po polsku. To oni przełożyli potrzebne fragmenty na wietnamski.

fot. Katarzyna Grzyb

EG: Witkacy często wykorzystywał słowa i zwroty obcojęzyczne, a ponieważ z reguły w dialogu ich znaczenie jest wyjaśnione, chyba jednak chodziło mu o osiągnięcie efektu dziwności języka i przez to dziwności przedstawionego świata. Dochodzimy do tematu języka Szewców.

JS: Idiom Witkiewicz to wielkie wyzwanie i dla aktora, i dla widza, zwłaszcza młodego. W pierwszym akcie przez pierwsze 20 minut nic się przecież nie dzieje, gadają, akcja w ogóle nie idzie naprzód. Do wejścia prokuratora to właściwie są dywagacje o tej lafiryndzie, co tam uczy na Wszechnicy. „Ja znam Kretschmera!”. I męka – nikt nie wie, kim jest. Najdłużej próbowaliśmy pierwszy akt. Tam trzeba zbudować napięcie z niczego, na podstawie dyskursu pseudofilozoficznego. Sajetan i Czeladnicy bardziej się popisują, niż prowadzą dialog. Każdy idzie swoim tropem, podąża za swoją myślą. Dopiero od wejścia prokuratora coś zaczyna się dziać. Żona mi nawet wyznała: „wiesz, te pierwsze 20 minut, to właściwie nie wiem, o co chodzi?” Bo to jest tak wyrafinowany język. Prosiłem aktorów: zacznijcie wolniej. Bo jak zaczniecie się przekomarzać, to publiczność się nie wciągnie, muszą mieć czas, żeby się z tym dziwnym językiem oswoić. Ale przychodzi moment, gdy kontakt aktora z publicznością zostaje nawiązany. W trakcie przedstawienia dla szkół inspicjentka telegrafowała do mnie, że pierwszą reakcję publiczności słychać, gdy księżna mówi: „Boże, ale on ględzi”.

EG: A to już brzmi znajomo, przywodzi na myśl czas w ławce szkolnej, gdy 45 minut ciągnęło się niemiłosiernie. Czy młodzież przychodzi na to przestawienie?

JS: Tak, dużo grają dla młodzieży. Bardzo mnie to cieszy, gdyż realizowałem ten spektakl chyba głównie z myślą o młodym odbiorcy.

EG: Szewcy znaleźli miejsce na liście lektur profilu rozszerzonego nowej Podstawy Programowej Czy uważa Pan, że to dobra decyzja?

JS: Tak, Witkacy musi być w kanonie lektur. Jeden z nauczycieli napisał bardzo miły list – idąc na Szewców, bał się, że trudno będzie rozpoznać Witkacego, a okazało się, że wręcz można młodzież uczyć Witkiewicza, opierając się na tej inscenizacji.

EG: To najlepsza recenzja  Podobną usłyszałam od studentki: „W liceum nie zrozumiałam z tego tekstu absolutnie nic. Ale gdy zobaczyłam ten dramat na scenie, cała ta gmatwanina ułożyła się w całość”. Jakie tematy może wobec tego poruszyć polonista, który obejrzał ze swoją klasą Pana przedstawienie?

JS: Mnie najbardziej interesował problem tożsamości na mapie dojrzewania naszego narodu, po latach zaborów i zniewolenia różnych klas. Najciekawsze wydało mi się w tekście to, że przedstawiciele każdej klasy chcą być kimś innym, ciągle mają niedosyt własnej tożsamości, kompleks niższości. Szewc chce iść wyżej, więc gardzi innymi. Sajetan chce być wielkim przywódcą, liderem partii, wszystko to mu się nie udaje. Czeladnicy chcą awansu, ciągle mają kompleks Księżnej i inteligentów. Prokurator Scurvy chciałby być arystokratą, zazdrości nawet hrabiemu, którego skazał na śmierć, że zwymiotował jak arystokrata. Każdy komuś czegoś zazdrości. Szewcy pogardzają chłopami: „Zamknij gębę, bo ci w pysk dam”. Każdy na kimś się wyżywa. Wszędzie nienawiść. Gdy tylko mogą kogoś poniżyć, robią to. Czeladnik poniża prokuratora, potem Sajetana; „majster, dawać łeb!”. Rodzi się faszysta. Gdy tylko może pokazać władzę nad kimś, natychmiast to wykorzystuje – to takie polskie. I to nie tylko manifestować tę władzę – chce nie tylko zwyciężyć, ale też upokorzyć. Tacy Szewcy są ciągle aktualni.
 

EG: Tak Pan myśli? Rzeczywiście, żyjemy w epoce hejtu. Ale pracując ze studentami, odnoszę wrażenie, że oni nie definiują się poprzez pochodzenie, czy przynależność do danej grupy społecznej.

JS: Być może, ale z drugiej strony mają w swoim języku „nie rób wioski”. Wracając do Pani pytania – polonista, który chciałby wykorzystać moją inscenizację, może dotknąć wielu problemów, np. obawy przed odradzaniem się faszyzmu. Zauważyła Pani, że sznurówki na plakacie Andrzeja Pągowskiego układają się w swastykę? Stroje Dziarskich Chłopców też zawierają taki sygnał. W kostiumach odnaleźć można sugestię do brunatnych czy ONR-rowskich symboli. Można też zahaczyć o feminizm, chociaż w mojej adaptacji jest to raczej na boku. „Me too”. Na czym polega dziś polega uwodzenie? Czy to już jest molestowanie, czy jeszcze nie? Księżna cały czas prowadzi grę z mężczyznami. Uwodzi wszystkich, ale jej kobiecość się nie realizuje. Jej seksualizm, wszechbabiość nie ma się gdzie spełnić. Wszyscy wokół niej zdrętwieli, ona została w złotej klatce, co zresztą jest pięknym poetyckim obrazem. Chciałem to wydobyć, ponieważ martwi mnie to, że ze współczesnego polskiego teatru uleciała poezja.

EG: To bardzo smutna obserwacja.

JS: Tak, ostatnie zrywy poetyckości pojawiają się we współczesnych spektaklach Krystiana Lupy. A teatr mojej młodości przesiąknięty był poezją. Dzisiejsi młodzi twórcy nie są na to uwrażliwieni. Bardzo mi zależało, by oprócz drastycznych elementów, o których mówiłem przed chwilą, społecznego odczytania tego utworu, przedstawienie było poetyckie. Scenografia bardzo mi w tym pomagała: swą umownością i równocześnie monumentalnością. Z samym Chochołem przyszły Chłopy: „Mówić chcemy po wyspiańsku, a nie nowocześnie drańsku”.

EG: „Mówić po wyspiańsku” to również przemawiać symbolem, zapytam więc o Chochoła. Konstanty Puzyna pisząc o Weselu, zauważa, że kontekst wprowadzenia na scenę pałuby jest tragiczny. Wyspiański mówi nam: „byle śmieć was poprowadzi, zatańczycie pod każdą muzykę”. Jaką Pan przypisywał mu rolę?

JS: Witkacy obnaża umieranie symboli literackich. Ale Chochoł Wyspiańskiego nie odbiera nadziei, że róża – niech to będzie piękno, czy wolność – kiedyś rozkwitnie. W Szewcach wychodzi z Chochoła Bubek i mówi: „Pani Ireno: Pani tak się ślicznie śmieje – ta chodźmy na dancing…”. To niczym Taniec z Gwiazdami, który urasta do rangi wzorca kulturowego. Te wszystkie konkursy, te dzieci tańczące jak dorośli, imitacja, pustka, cekiny, wszystko na pokaz – Chochoł to znak dzisiejszych czasów: subkultury disco. I pomyśleć, że już powszechnie się mówi, że to polskie.

EG: Język Witkiewicza jest niezwykle trudny do podania ze sceny. Jak aktorzy dawali sobie z nim radę?

JS: „Aż boli od tego gadania, purwa jej sucza maść”. Żona mi mówi: „jak ty to akcentujesz, to ja to rozumiem. A jak ktoś inny, to jakoś nie działa”. Witkacy był obecny w całym moim artystycznym życiu. Fascynuje mnie jego język. Weźmy gwarę podhalańską – od sąsiadki słyszę: „Ki dziadzi tam idą?” – albo neologizmy; wnuki się zaśmiewają, gdy mówię: „wy, kurdypiełki zafądziałe”.

EG: To cecha charakterystyczna idiomu Witkacego: w jednej aktorskiej kwestii i przekleństwa, a właściwie psudoprzekleństwa, i echa poezji polskiej. Czeladnik recytuje: „nędzny wiersz – ale nie o to chodzi: but się rodzi, but się rodzi!”. Usłyszeć tu można aluzję do kolędy Franciszka Karpińskiego Pieśń o narodzeniu Pańskim znaną jako Bóg się rodzi. Śmierć metafizyki. „But jako abso-lut”!

JS: Ale też umiera etos pracy, zostaje pustka. „Pracy dajcie”, skomlą Czeladnicy. Ciągłe nienasycenie. Piękny utwór.

EG: Czy w trakcie pracy z zespołem odkrył Pan w Szewcach coś, czego nie widział wcześniej?

JS: Zawsze tak jest, że trzeba się natrudzić, by „uruchomić” aktorów. Ale gdy już to się uda, to odtwórca danej roli wie o niej więcej niż reżyser. Tak było ze Scurvym. Szukałem klucza do postaci prokuratora, odwoływałem się do wielu przykładów, aż w pewnym momencie Piotr Seweryński pojął, o co chodzi, i potem sam zaczął budować i rozwijać tę postać. W tym swoim nieudacznictwie, w tej męce Scurvy mówi: „wszystko leci mi z rąk przez to ohydne, erotyczne podniecenie”. Tu się rewolucja dzieje wokół niego, faszyści wywijają pałami, a jedyne, czego on pragnie, to zobaczyć nogę Iriny. Dramat seksisty. Ale najpierw trzeba uruchomić wiele skojarzeń, odwołać się do wielu filmów, żeby aktor poczuł postać. Tak było z prokuratorem, ewidentnie. Seweryński był świetny. Bardzo inteligentny aktor. Odkrył mi tę postać.

Nowych rzeczy dowiedziałem się z waszego pisma i innych opracowań. Choćby zagadnienie „Witkacy i wojna”, doświadczenie rewolucji. Jaki to był straszny jego kompleks! Co musiał wyrabiać w Rosji, przecież tłuszcza siekała tych białogwardyjskich oficerów, wybijała do cna. A niektórych zostawiali. Jego zostawili. Na czym polega ta tajemnica? Czego on się bał w przededniu drugiej wojnie światowej? To mnie szalenie interesowało tym razem. Jak on się bał! Ten strach, lęk i to było dla mnie odkrycie. Dzięki temu zrozumiałem wiele psychologicznych zagadek i starałem się dać temu większą wagę.

Kolejnym odkryciem była dla mnie gra teatrem; Sajetan z siekierą w głowie zamiast umierać, gada dalej. Pomyślałem, że pewne rzeczy można zagrać, schodząc ze sceny. Obnażanie umowności konwencji teatralnej może dać tragiczny efekt – Scurvy wychodzi w todze prokuratorskiej i mówi: „Odkąd mam władzę, nie wiem, kim jestem”. Tu wieje grozą właśnie dlatego, że on to mówi przed sceną. Nie należy ukrywać, że to teatr, wręcz przeciwnie. Uwielbiam to, podobnie zresztą jak upodobanie Witkacego do pastiszu, parodii, zabawy grafomanią. Ta „naukowa sztuka ze śpiewkami”. I każdy śpiewa po swojemu – Kmiecie, Scurvy, Czeladnicy. Grę różnymi estetykami starałem się pokazać w naszej inscenizacji. Każda śpiewka jest na inna nutę:  

Słyszę w sobie dziwny śpiew.

To tak śpiewa nasza krew.

Chamska, dzika i śmierdząca.

Ale za to tak gorąca.

To też, mówiąc już bardziej żartobliwie, odkrycie, jak idealnie te rymy wpisują się w „poetykę” disco polo.

fot. Katarzyna Grzyb

EG: Czy podjąłby się Pan reżyserii kolejnego dramatu Witkiewicza?

JS: Tak, jak najbardziej.

EG: Która byłaby to sztuka?

JS: Trudno powiedzieć. Kiedyś grałem w ONYCH. To też jest mocny tekst. Grałem w Gyubalu Wahazarze. Równie znakomity dramat. Oba wydają się warte wzięcia dziś na warsztat. Te Bałandaszki, Pawły Bezdeki, Leony, to wszystko kompleks nieudacznika. Bałandaszek – biedny, chce być artystą, ale tylko kolekcjonerem może zostać. Ileż takich ludzi widziałem. Każdy artystą chciał być, zwłaszcza w Krakowie, tylko nie bardzo jeszcze za tym szły talent i umiejętności.

 

EG: Czy wobec tego planuje Pan reżyserię kolejnego dramatu Witkiewicza?

JS: To nie zależy ode mnie. Teraz pracuję w Teatrze Polonia nad Balem manekinów Brunona Jasieńskiego, próby ruszają w marcu. To też piękny tekst, niezwykle ciekawy językowo, podobnie jak Bal w operze Julina Tuwima, przedstawienie, które przygotowałem za studentami w Krakowie. Dwudziestolecie międzywojenne, moja ulubiona epoka. Teatr Nowy w Łodzi proponuje mi wystawienie Wesela. Ale nie wiem, czy jestem na to gotowy, wciąż się zastanawiam, czy przyjąć tę propozycję. Byłaby to adaptacja, trzeba by zaznaczyć, że to Wesele według mojego czytania. Ale pracowało mi się z zespołem Teatru Nowego znakomicie, więc kto wie, może dojdzie do realizacji tego projektu.

 

EG: Życzę realizacji wszystkich planów i serdecznie dziękuję za rozmowę.

 

 

Podziel się z innymi