Redakcja „W!”: Spotkaliśmy się z Panią dyrektor w Słupskim Ośrodku Kultury (SOK) na 23. Międzynarodowym Konkursie Interpretacji Dzieł Stanisława Ignacego Witkiewicza „Witkacy pod strzechy”. Jak to się wszystko zaczęło?

Jolanta Krawczykiewicz: Ciągle wyraźny jest we mnie obraz, kiedy Stanisław Miedziewski przyszedł pewnego letniego dnia roku 1997 do pracy i powiedział: „Jola, co ty na to, żebyśmy jesienią też teatralnie czcili Witkacego, skoro w lutym przypominamy wieczorami ekscentrycznymi urodziny Stasia, to może zróbmy konkurs interpretacji dzieł w rocznicę samobójczej śmierci”. Przyjąwszy wyzwanie, po kilku spotkaniach ze Stanisławem mieliśmy już zarys regulaminu, wiedzieliśmy, że nie możemy ograniczać się tylko do sztuk teatralnych, że dopuścić musimy wszelkie interpretacje we wszystkich dziedzinach sztuki. Problem powołania jury kompetentnego w każdej dziedzinie rozwiązaliśmy, rezygnując z wydawania pieniędzy na honoraria sztabu oceniających i decydując się na jednego jurora i nazwaliśmy go w swoich założeniach „jurorem ekscentrycznym”. Mottem, myślą przewodnią i zaczynem tytułu konkursu stał się wierszyk Witkacego:

Nie zabrną me twory popod żadne strzechy,

Bo wtedy, na szczęście, żadnych strzech nie będzie.

I żadnej z tego nie będzie uciechy,

I tylko świństwo równomiernie rozpełznie się wszędzie.

Nie mieliśmy budżetu do dyspozycji, który byłby w stanie zapewnić „bógwiejakie” nagrody na zachęcenie do poszukiwań twórczych. Pierwszą nagrodą było wiadro jabłek z przedwojennej jabłoni ówczesnego dyrektora Ośrodka. Do wzięcia udziału namawialiśmy twórczo niespokojnych młodszych i starszych miłośników różnych sztuk. Kilkugodzinne spotkania, połączone z gorącymi rozmowami na temat obejrzanych propozycji interpretacji, stawały się dla nas organizatorów asumptem do rozwijania możliwości konkursu.  

Red.: „Strzechy” były na początku skierowane do mieszkańców regionu, pod pani kierownictwem stały się imprezą ogólnopolską, następnie międzynarodową. Proszę o tym opowiedzieć.

J.K.: Dwa czynniki nałożyły się na to bezsprzecznie: czas i pieniądz… Po pierwsze zbyt późno zaczęliśmy działania, by pierwsza edycja mogła się odbyć z rozmachem pozagminnym, jak mawia Stanisław. Po drugie nie mieliśmy środków na honoraria, nagrody itp. Mieliśmy jednak entuzjazm i potrafiliśmy nim zarażać przede wszystkim młodych twórców, adeptów sztuk wszelakich do mierzenia się z dziełami i życiem Stanisława Ignacego Witkiewicza. Konkurs zatem był jednodniowy i odbywał się bez angażowania wielu partnerów do organizacji. Po atmosferze i fermencie twórczym, który zaiskrzył wówczas wśród uczestników, wiedzieliśmy, że nie można tego zmarnować. I tak w momencie kiedy mogliśmy już drukować i rozsyłać regulaminy poza Słupsk, zagwarantować choć niewielkie nagrody – stało się jasne, że „Witkacy pod strzechy” powinien wejść do kalendarza imprez na stałe i poszerzać kręgi oddziaływania. W latach 2000–2005 organizowaliśmy finały Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego i ułatwiło nam to dotarcie z ideą wrześniowego konkursu do ośrodków kultury w całym kraju. Spotykaliśmy się na początku z lękiem wykonawców, że Witkacy jest zbyt trudny, zbyt kontrowersyjny, niemniej zawsze ktoś, gdzieś w jakimś regionie połykał witkacobakcyla i mierzył się z Mistrzem. Dzięki udziałowi innych ośrodków i dobrym opiniom pozyskaliśmy partnerów w Muzeum Pomorza Środkowego, Urzędzie Marszałkowskim Województwa Pomorskiego, Urzędzie Miasta Słupska. Dostaliśmy pierwsze dofinansowania i dzięki temu złapaliśmy wiatr w żagle. Zaczęliśmy być atrakcyjnym konkursem z motywującymi nagrodami. Czasem zdarzało się, że ktoś zmienił miejsce zamieszkania, wyprowadził się za granicę, ale nie zmieniało to chęci wzięcia udziału w festiwalu. Pojawiały się „jaskółki” zza granicy. A teraz od kilku lat, regularnie mamy chętnych artystów spoza Polski, którzy znają, cenią i rezonują z Witkacym.

Red.: Od jak dawna jest Pani związana zawodowo z SOK-iem?

J.K.: Od 1985 r. 36 lat… niewiarygodne. Od 10 lat jestem dyrektorką instytucji, której działalność rozszerza się każdego roku. Instytucji, której misja animacyjno-edukacyjna jest bliska wszystkim pracownikom.

Red.: „Strzechy” to nie jedyny konkurs/festiwal, jaki Pani zainicjowała…

J.K.: Od zawsze byłam admiratorką Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego. W 1989 r. po raz pierwszy byłam koordynatorką, komisarką czy szefową Finału, czyli Centralnych Spotkań Laureatów. Miałam 24 lata i nauczyłam się wówczas na wielu błędach, jak tego typu wydarzenia organizować przyjaźnie, ale i perfekcyjnie pod względem logistycznym. Jednak i ten pierwszy raz nie był zły, skoro do 2005 r. byłam szefową finału jeszcze sześciokrotnie. Na tym nie koniec, gdyż jesienią 2005 r., czerpiąc garściami z dorobku Teatru Rondo, postanowiłam zorganizować festiwal monodramów, otrzymując zgodę na nazwanie go tytułem książki profesora Jana Ciechowicza Sam na scenie. Na początku XXI w. w Teatrze Rondo, sąsiadującym z pustym placem po spalonej w czasie Kristallnacht synagodze, zorganizowaliśmy z inicjatywy prof. Daniela Kalinowskiego pierwsze spotkania z kulturą żydowską. W roku 2021 odbędą się już 19. Dni Kultury Żydowskiej. Wsiąkając powoli w sprawy „stosunków polsko-żydowskich”, odkryłam opublikowany kiedyś przez „Rzeczpospolitą” ranking nielubianych przez Polaków nacji. Zasmuciłam się nad nim okrutnie. I natychmiast podjęłam decyzję o inicjowaniu i organizowaniu spotkań z kulturą rosyjską, ukraińską, białoruską, tatarską, romską… Zawsze cieszę się, gdy przychodzi nam się zetknąć z elementami różnych praktyk kulturowych obecnych wokół nas i mniej lub bardziej świadomie uprawianych. W ubiegłym roku z inicjatywy dwunastoletniego chłopca Abrahama Patalona, zorganizowaliśmy festiwal „Zakochani w Japonii. Słupskie Hanami”, złożyło się nań 26 wydarzeń.

Red.: Za co została Pani nominowana do Nagrody POLIN 2017?

J.K.: Hmmm, przytoczę laudację, żeby nie tłumaczyć samemu tak zaszczytnej nominacji.

W Słupsku, mieście, które nie miało powojennych tradycji żydowskich, Jolanta Krawczykiewicz współtworzy edukację mieszkańców w zakresie żydowskiej kultury, obyczajów, religii, sztuki i literatury. Jej ogromną zasługą jest wprowadzenie do stałego kalendarza imprez Dni Kultury Żydowskiej oraz upamiętnianie miejsc związanych z przedwojennymi żydowskimi mieszkańcami Słupska.

Organizowane przez nią Dni Kultury Żydowskiej cechuje bogate spektrum tematów i form, które nie ogranicza się tylko do folkloru czy muzyki, ale podejmuje również trudne zagadnienia związane z dążeniem do pojednania. W programie wydarzenia znajdują się spotkania zarówno z lokalnymi duchownymi, historykami, literaturoznawcami czy twórcami, ale również wybitnymi przedstawicielami mniejszości żydowskiej – np. w 2003 i 2016 r. z Szewachem Weissem. Wśród organizowanych przez panią Krawczykiewicz wydarzeń jest program „Marcowe utraty” – dotyczący powojennej historii stosunków polsko-żydowskich, realizowany z Fundacją Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego. Również we współpracy z tą fundacją przygotowała produkcję spektaklu Na pograniczu dwóch światów. Dybbuk wg Szymona Anskiego w 90. rocznicę śmierci autora oraz spektakl „duszy DNA” inspirowanego życiem i postawą moralną Ireny Sendlerowej w 106. rocznicę jej urodzin, a także grę miejską Śladami słupskich Żydów. Jolanta Krawczykiewicz pomaga w upamiętnianiu przedwojennych niemieckich Żydów ze Słupska – we współpracy z honorową obywatelką miasta Isabel Sellheim zorganizowała zbiórkę pieniędzy na tablicę upamiętniającą wywózkę słupskich Żydów do Oświęcimia w 1942 r. Przyczyniła się też do nadania ulicy przy dawnym Domu Przedpogrzebowym imienia Maxa Josepha, ostatniego przedwojennego rabina ze Słupska. W tym roku (2017), wspólnie z Fundacją Współpracy Polsko-Niemieckiej, Fundacją Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, Fundacją Partnerstwo Dorzecze Słupi, Miastem Słupsk i Isabel Sellheim organizuje projekt pod nazwą „Śladami pamięci”, upamiętniający Żydów słupskich i nawołujący do dialogu międzynarodowego. Dzięki wydarzeniom organizowanym przez nominowaną zwiększyła się w Słupsku liczba propozycji edukacyjnych, spotkań i imprez, których bohaterami są współcześni Żydzi. Natomiast ich taktowna i umiejętna promocja zjednuje kolejnych sprzymierzeńców i orędowników takich działań.

Red.: W Pani biogramie czytamy: „absolwentka podyplomowych studiów Animacji i Zarządzania Instytucjami Kultury, filologii polskiej Akademii Pomorskiej w Słupsku, 2,5-letniego warsztatu dla instruktorów teatralnych przy Centrum Animacji Kultury, Warsztatu Słowa realizowanego przez wykładowców Akademii Teatralnej w Warszawie, posiada certyfikat ukończenia cyklu spotkań Grupy Wymiany Doświadczeń Związku Miast Polskich z zakresu zarządzania kulturą”. Jakie kompetencje najbardziej przydają się Pani w codziennej pracy?

J.K.: Doświadczenie, którego nabrałam podczas tylu lat pracy, obcowanie z ludźmi, którzy mogli mi pokazywać ścieżki i rozwiązania dobre w danym momencie, krytyka, z którą się spotykałam (najsurowsza jest moja córka), działania w organizacjach pozarządowych, epizod jednej kadencji w radzie miasta – to wszystko i te wymienione certyfikaty złożyły się dopiero na pełną postać i clou kompetencji.

Red.: Wróćmy do „Strzech”. Na stronie konkursu witkacy.art.pl piszą państwo, że „nie ma żadnych ograniczeń co do formy wystąpienia”…

J.K.: Nie sposób było ograniczać coś, co wymyka się do samego początku, od źródła, od Witkacego – do jednej formy – poza „czystą formą”. A możliwość dopuszczenia do konkursu poza teatrem (który narzucał się nam z powodu siedziby) muzyki, filmu, fotografii, tańca, malarstwa, happeningu wydała nam się bardzo atrakcyjna i intrygująca. I proszę mi wierzyć, co roku zdarzają się zaskakujące prezentacje, których nie spotkaliśmy wcześniej: odsłonięcie tablicy, siatka wielkoformatowa, mural, fresk i czytanie dramatu. Jeszcze inne formy przyniósł konkursowi w tym roku mariaż z pierwszym Międzynarodowym Konkursem Literackiej Twórczości Młodzieży „Witkacy. Napisane dzisiaj”(organizowanym przez Szkołę Podstawową nr 3 w Słupsku): poezja, proza, dramat, scenariusz filmowy, komiks, literatura wirtualna.

Red.: Kto w poprzednich latach, a kto obecnie pracuje przy organizacji konkursu?

J.K.: Na początku przez wiele lat byliśmy ze Stanisławem Miedziewskim we dwoje, a z pomocą fachowej obsługi technicznej udawało się sprawnie przeprowadzać kilkugodzinne wydarzenia. W momencie powołania do życia oddziału okręgowego Towarzystwa Kultury Teatralnej (2004), na czele którego stanęłam, przy zaangażowaniu środków Miasta i Województwa, Muzeum Pomorza Środkowego i wolontariuszy był to już całkiem spory zespół. Kiedy w 2010 r. dołączył do nas Maciej Rafał Witkiewicz – stryjeczny wnuk Witkacego – konkurs zaczął nabierać zupełnie innego wymiaru. Gdy zostałam dyrektorem całej instytucji, zarówno wspomniany wcześniej Festiwal „Sam na scenie”, jak i „Witkacy pod strzechy” razem z przewodzeniem Towarzystwu Kultury Teatralnej objęła po mnie Katarzyna Sygitowicz-Sierosławska, związana z Teatrem Rondo od 1988 r. Kolejnym momentem przełomowym było przekazanie komisarzowania festiwalowi młodszemu pokoleniu, aż do duetu Aleksandra Karnicka i Michał Studziński, którzy stworzyli team z taką energią i umiejętnościami, że w efekcie ubiegłoroczny finał, mimo pandemicznych warunków, był jednym z najbogatszych pod względem form i magnetycznego oddziaływania.

Red.: Kto ocenia uczestników? Na czym polega ekscentryczność jurorów?

J.K.: Na taki zapis zdecydowaliśmy się, jak wspominałam, u zarania konkursu: „Oceny dokona jednoosobowa komisja ekscentryczna, która nagrodzi lub ukarze wedle własnego uznania”. Należy jednak przypomnieć, że byli to uznani artyści np. Irena Jun (aktorka), wspomniany już Maciej Witkiewicz, Bartosz Zaczykiewicz (reżyser, dyrektor teatru), Ewa Ignaczak (reżyser, dyrektor teatru), Ziuta Zającówna (aktorka, pedagożka teatru), Wojciech Brewka (artysta malarz) i inni twórcy. Byli to również specjaliści od twórczości Witkacego, np. prof. Janusz Degler, dr Małgorzata Vražić, dr Przemysław Pawlak, Stefan Okołowicz i inni. Lubimy również, gdy oceną zajmuje się witkacofil – choćby tegoroczny juror Wojciech Szeląg, żeby nie sięgać do odległych edycji.

Ekscentryczność, czyli nietuzinkowość, wyjątkowość, oryginalność i niezwykłość charakteryzują każdego jurora i w taki sposób rozumiemy ten tytuł.

Red.: Obowiązkowy rozkład jazdy dla konkursowiczów to warsztaty, spektakl mistrzowski, wizyta w Muzeum Pomorza Środkowego i wykład o Witkacym. Jakie jeszcze atrakcje lub zadania czekają uczestników?

J.K.: Przyjęte jest, iż poza konkursowymi zmaganiami można znaleźć w trakcie festiwalu przestrzeń do wymiany myśli, a nawet adresów i telefonów. Taką jest na pewno przestrzeń nieformalnych spotkań w klubie Domówka, ale i omówienia prezentacji, gdy można się posprzeczać z jurorem/jurorką/jurorami.

Red.: Które z edycji i które z nagrodzonych prac szczególnie zapadły Pani w pamięci?

J.K.: Sploty okoliczności i osób, które angażowały się w ten konkurs, sprawiły, iż w 2010 r. pojawił się między nami stryjeczny wnuk Witkacego, Maciej Rafał Witkiewicz. Zadziałaliśmy na siebie magnetycznie. Tego samego roku jurorem była Ziuta Zającówna (aktorka, reżyserka, profesor nadzwyczajny Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie), a w konkursie przyznano „I HONOROWE GRAND PRIX za performatywne, intuicyjno-metafizyczne zjednoczenie się z duchem patrona przeglądu samozwańczemu JANOWI KAROLOWI JAKUBOWI WŚCIEKLICY za odsłonięcie tablicy ku czci wszelkiej pamięci, która w Słupsku niech się święci”. Odsłonięcia tablicy dokonano uroczyście z udziałem Macieja Witkiewicza. Tablica wisi do dzisiaj przy ulicy Sienkiewicza 21. Widnieje na niej autoportret Witkacego i podpis, który zachwyca tylko uważnych przechodniów: „Stanisław Ignacy Witkiewicz (1885–1939) w dniach 5–15 lipca 1936 r. nie przebywał w tym budynku. Bawił bowiem w Jastarni, w pensjonacie Gryf”. Autorzy skrywający się za pseudonimem Jan Karol Jakub Wścieklica (ówczesny wiceprezydent miasta Słupska, Ryszard Kwiatkowski i ówczesny dyrektor Wydziału Promocji Miasta, Przemysław Namysłowski) do dziś nie mogą sobie darować, że grand prix było honorowe, a nie finansowe. Druga taka tablica pojawiła się 24 lutego 2015 r. na budynku Teatru Rondo i odsłaniali ją Robert Biedroń, Janusz Palikot i ponownie Maciej Witkiewicz. Od 10 lat mariaż Macieja Witkiewicza z konkursem dedykowanym stryjecznemu dziadowi przynosi wiele dobrego Miastu i Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku (podarował on tej instytucji łącznie 150 obiektów związanych z Witkacym, w tym portrety, meble w stylu zakopiańskim i inne pamiątki rodzinne). Sam Maciej w 2011 r. był jurorem ekscentrycznym i wówczas obiecał, iż do śmierci zostanie samozwańczym jurorem honorowym. I tak też się dzieje – konkurs od 8 lat wieńczą dwa niezależne werdykty.

Zawsze też będę mieć w pamięci wytańczony przez Paulinę Wysocką z Krakowa życiorys Witkacego czy recital Marty Grabysz i Ewy Ryks z Krakowa, ale też rajd rowerowy „W jak Witkacy”.

Od 9 lat zostawiam sobie też możliwość nagradzania swoją dyrektorską decyzją, niespójną z werdyktem jurorskim, tych, którzy doprowadzili do poruszenia pewnych strun w moim sercu, wywołujących szczególną wilgotność oczu. Myślę, że „Witkacy pod strzechy” jest też przestrzenią do tego, by każdy, kto chce mógł ufundować nagrodę, komu chce.

Red.: A wydarzenia niezaplanowane, „skandale”, zabawne sytuacje?

J.K.: Na samo wspomnienie pewnej prezentacji konkursowej skóra mi cierpnie. Rafał Pawłowski, używając formy happeningowej, zainicjował jedną wielką imprezę podczas swojego występu.

Kilka lat temu, na fali wydarzeń w kraju, dwóch braci postawiło na scenie krzyż i mimo wykorzystania swojego czasu na prezentacje, odmówili zejścia ze sceny. Byliśmy zmuszeni do zmiany programu.

Natomiast zabawne sytuacje wydarzają się na okrągło za sprawą chociażby konferansjerów: jeden przebierze się za kobietę, drugi przywiezie swoją matkę, żeby odczytała werdykt, trzeci przeprowadza quiz i rozdaje w nagrodę karnety na siłownię. Wszystko może się zdarzyć.

Red.: 23. edycja festiwalu, mimo pandemii była chyba najbogatsza w historii pod względem zgłoszeń, budżetu, liczby nagrodzonych artystów?

J.K.: Świetne zderzenie, niesamowicie inspirujące i intrygujące. Nie poddając się atmosferze pandemicznej czy właśnie poddając się jej (memento mori), Ola Karnicka i Michał Studziński – działając już zespołowo, doprowadzili do tego, że regulamin został przetłumaczony na języki: rosyjski, angielski, niemiecki, francuski i portugalski, że Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego ufundowało dodatkowe nagrody, i że zorganizowali prezentacje w formie on-line i na żywo. Efekt wzmocniony został również ogólnym wygłodzeniem obcowania ze sztuką i z sobą.

Red.: W ostatnich latach na konkurs zgłaszane są także murale. Słupsk, podobnie jak Łódź, jest znany z propagowania street-artu, prawda?

J.K.: A to równie poważna historia, jak pojawienie się największej na świeci kolekcji prac Witkacego w Słupsku. W roku 1969, kiedy funkcję plastyka miejskiego w Słupsku przyjął Mirosław Jaruga, zafascynowany sztuką ulicy, zaczynają się pojawiać w przestrzeni miasta malunki naścienne dużych formatów – jak w Meksyku. Zadziwiające było to, że nie upolityczniano tych murali, artyści mieli swobodę wypowiedzi.

Zawiązana w 2011 r. nieformalna grupa Witkacy Cacy, Cacy postanowiła – trochę nawiązując do tej tradycji, a trochę z chęci wyprowadzenia Witkacego na ulice – powiesić na blokowisku siatki wielkoformatowe z reprodukcjami prac znajdujących się w naszym Muzeum. To była pierwsza tego typu praca zgłoszona w konkursie „Witkacy pod strzechy”. Co ciekawe, grupa doprowadziła do powieszenia 13 takich siatek w różnych częściach miasta, do angażowania mieszkańców w wybory tych prac, a co za tym idzie do upowszechniania wiedzy o Witkacym. Kilka lat później zamiast drukowanych reprodukcji zaczęły się pojawiać murale. W 2018 r. pojawił się w mieście artysta portugalski Francisco Camilo, który opowiadał nam, że jego profesor w lizbońskiej Akademii Sztuk Pięknych przez 4 lata wpajał mu, że Witkacy „wielkim artystą był”. Francisco namalował więc dla słupszczan najpierw interpretację autoportretu Witkacego na jednej ze ścian osiedlowych, by rok później przenieść swoją kolejną wizję na ścianę czteropiętrowego bloku.

Red.: Czy zdarza się, że dawni wychowankowie Teatru Rondo i SOK-u wracają po latach nad Słupię, na konkurs „Witkacy pod strzechy”?

J.K.: To piękne, że ciągle się to zdarza. Co roku zjawia się ktoś, kto kiedyś obiecał sobie, że jeszcze raz zmierzy się z Witkacym, co roku ktoś obiecuje, że może za rok spróbuje jeszcze raz. Nie wyobrażam sobie niemal, by „zawitkacowacenie” zmniejszało się wśród naszych wychowanków, raczej powinno być odwrotnie. Czego sobie i komisarzom konkursu życzę z całych bebechów.

Red.: Kim dla Pani jest Witkacy?

J.K.: Witkacowskie zasoby muzeum słupskiego dostrzegłam dopiero w trzeciej klasie liceum – czyli w roku 1983. Połączone z wrażeniem, jakie zrobiło na mnie przeczytanie W małym dworku i Szewców, było odkryciem odurzającym. Nie trzeba było żadnych sztucznych rajów. Zaangażowanie Stanisława Miedziewskiego w nagłaśnianie faktu posiadania przez Słupsk największej na świecie kolekcji dzieł Mistrza zarażało w latach 90. wielu twórców i animatorów, zaraziło więc i mnie. Wieczory ekscentryczne z okazji urodzin Stasia były niepowtarzalne, ekscytujące i wyjątkowo głośno angażujące prasę w jego opiewanie. Połączenie Nowego Wyzwolenia, Mątwy i Szewców przyprawiało nie tylko mnie o zawrót głowy. Publiczność uwielbiała wieczory 24 lutego w Teatrze Rondo, uczestnicząc w nich ochoczo nie tylko ze względu na gwarantowane otarcie się o tajemnicę istnienia w ramach zakupionego biletu, ale i z powodu podawanych w barze teatralnym trywutów gandyjskich. W tekście o przedstawieniu Wściekłość teatralna z 2003 r. czytamy:

Spektakl jest nasycony, jak zwykle, niewybrednym humorem i pokazuje świat takim, jakim jest; a więc świat popełniający samobójstwo, o czym wiemy z gazet – zapewniają twórcy. Dodają również, że w przedstawieniu nie zabraknie na poły okazałego, na poły trującego erotyzmu Witkacego, a bohaterów tej historii zobaczymy „w stanie permanentnego wrzenia, nie znających chwili odpoczynku, rozrywających się wzajemnie jak psy, a jednak w jakiś bolesny sposób przebijających się do siebie”.

To, że w Słupsku jest Liceum Plastyczne im. Witkacego, Nowy Teatr im. Witkacego, firma IT Witkac, Witkacobus i Witkacze na rogatkach miasta, wpływa oczywiście na budowanie marki miasta, ale również zobowiązuje animatorów kultury do odnoszenia się do twórczości Mistrza. Urodziłam się razem ze słupską kolekcją – podkreślam przewrotnie w różnych okolicznościach – zatem jeśli od 56 lat wdycham słupskie powietrze, to z cząsteczkami twórczości Witkacego. I uwielbiam Pożegnanie jesieni.

Red.: Dziękujemy za rozmowę!

J.K.: Dziękuję.

 

Wywiad przeprowadzono drogą e-mailową w styczniu–lutym 2021 r.

 

 

Podziel się z innymi