„Wyrwij się codzienności!”
Poprosiłam Panią Dorotę Ficoń, aktorkę Teatru im. Stanisława Ignacego Witkiewicza, o wywiad dla pisma „Witkacy!” podczas pobytu w Zakopanem, w sierpniu 2019 r. Rozmowę rozpoczętą w Teatrze 13 sierpnia kontynuowałyśmy we wrześniu i październiku drogą mailową.
Teatr Witkacego to dla wielu osób z mojego pokolenia miejsce wyjątkowe. Znajduję tu coś, czego jako widz szukam w teatrze: poczucie, że jestem traktowana z szacunkiem, zaproszenie do poważnej dyskusji o współczesności, odwagę i konsekwencję tworzenia. Na plakatach reklamujących teatr surowa twarz Stanisława Ignacego Witkiewicza – przenikliwe spojrzenie i proste zdanie, które trudno zignorować: „Wyrwij się codzienności!”. Trzy słowa wyzwalają zepchniętą głęboko potrzebę, są odpowiedzią na tęsknotę, na której odczuwanie nie ma dziś miejsca. Są też wyzwaniem, które Teatr (Witkacy?) rzuca nam w twarz, równocześnie oferując pomoc: „Odważ się na ten krok, nie będziesz sam”. Przygotowując się do wywiadu, czytałam publikacje na temat Teatru Witkacego; oni sami mówią o sobie, że są teatrem metafizycznym, padały tam słowa, które zniknęły nieomal z publicznego dyskursu: dobro, zło, anioł, diabeł… Bardzo byłam ciekawa tego spotkania.
Pani Dorota czeka na mnie we foyer z początku XX w., na stole owoce i ciasteczka. Wspólnie parzymy kawę. Zestaw pytań, które przygotowałam, zostaje w plecaku, gdyż od pierwszych zdań wiem, że to będzie rozmowa, w której trzeba pozwolić słowom popłynąć swobodnie. Słowo „wywiad” przeszkadzało nam już wtedy, gdy uzgadniałyśmy termin. Zapraszam Państwa do przeczytania opowieści o sztuce, aktorstwie i ludziach, którzy wspólnie od 35 lat tworzą Teatr im. St. I. Witkiewicza w Zakopanem.
Elżbieta Grzyb: Pomysł, aby przygotować artykuł o Waszym teatrze, przyszedł mi do głowy na zajęciach ze studentami. Pomyślałam, że młode pokolenie powinno wiedzieć, że taki teatr istnieje. Teatr metafizyczny.
Dorota Ficoń: Dookoła słyszymy: postmodernizm, postnowoczesność. Po co nam dziś metafizyka? A to nieprawda. To jest przecież coś niebywałego, to są rejony niezwykłe.
E.G.: Moje doświadczenie zawodowe obejmuje pracę w technikum, szkole zawodowej, gimnazjum, teraz Uniwersytet Warszawski. Często prowadziłam tam amatorskie grupy teatralne. Bardzo lubię i cenię teatr amatorski – tu dochodzi do głosu niezwykła wrażliwość młodych ludzi, padają istotne pytania. Tu czuje się, że metafizyka jest każdemu z nas niezbędna. Ale też, z drugiej strony, nie da się ukryć, żyjemy w czasach „zbydlęcenia”, o których mówił Witkacy. Te najgłębsze ludzkie potrzeby są tłumione przez współczesną kulturę. Współczesny dyskurs przekonuje, że życie może i powinno być lekkie, łatwe i przyjemne. Paradoksalnie, liczba cierpiących na depresję, nie tylko młodych ludzi, narasta lawinowo. W tym roku podejmujecie ten temat podczas Zakopiańskich Prezentacji Artystycznych „Pępek Świata”, których tytuł to właśnie Melancholia/Depresja(?).
D.F.: Melancholia i depresja to choroby naszego wieku – „wielkie NIC, które boli”. To najtrafniejsza definicja, jaką słyszałam, sformułowana przez profesor Françoise Davoine w trakcie jej „Prze-powiadania” zatytułowanego Walka z melancholią. Do wykładów na wiodący temat, nazwanych właśnie „Prze-powiadaniami”, zaprosiliśmy wielu gości. W programie znalazły się Historia polskiego szaleństwa – studium melancholii Miry Marcinów, Melancholia po duńsku. Kierkegaard i Andersen Bogusławy Sochańskiej i profesora Jacka Prokopskiego, Melancholia – o tych, co nigdy nie odnajdą straty Marka Bieńczyka, Szkielety w szafie profesor Katarzyny Prot-Klinger, Melancholia Bogaprofesora Michała Klingera. Prezentacjom towarzyszyła wystawa rysunków Salvadora Dalego do Boskiej komedii, dobre kino, m.in. Melancholia Larsa von Triera. I oczywiście też spektakle teatralne, chociażby goście z Belgii, czyli Needcompany, Laboratorium Jany Tuminy i Teatr Osobniak z Petersburga, Teatro Tatro ze Słowacji. Piękne koncerty Mirosława Muzykanta i Michała Borowskiego czy zespołu „Księżyc”, warsztaty psychologiczne Jadwigi Koźmińskiej-Kiniorskiej Twarze depresji – maski melancholii, Anity Podkowy Praca z ciałem i oddechem jako naturalna terapia antydepresyjna, spotkanie z gościem specjalnym Wojciechem Kurtyką; Koniec świata według „Zwierza”[1].
E.G..: Zakopiańskie Prezentacje Artystyczne odbywają się w teatrze cyklicznie. W tym roku miała miejsce już 9. edycja.
D.F Prezentacje to część całościowej koncepcji Andrzeja Dziuka[2]. Można by pokusić się tu o twierdzenie, że to program artystyczny Teatru Witkacego w pigułce. Andrzej nawiązuje do zbioru szkiców i felietonów Rafała Malczewskiego Pępek świata. Wspomnienia z Zakopanego,mówiącego o przedwojennej historii miasta. Nazwa „pępek świata” to odwołanie do starogreckiego kamienia omfalosa, symbolizującego środek świata. Do Delf pielgrzymowano po mądrość. W świątyni Apollina był wyryty napis „Poznaj samego siebie”. Nasze prezentacje podejmują ważne tematy: czym jest świat, kim jest człowiek. To refleksja o duchowości i granicach człowieka, jego sztucznych naturach, o tym, kim jest „nowy” człowiek. Są to też rozważania o sensie twórczości, przykładowo: doświadczenie sztuki jako aktu wiary, quasi-religijna struktura sztuki nowoczesnej. Niech podsumowaniem będzie tu myśl Andrzeja, że wszystkie te spotkania są znakomitym wezwaniem do głębszego namysłu nie tylko nad tym „cóż po poecie w czasie marnym”, ale także, jaki jest sens takich czy innych postaw artystycznych wobec przemijającego obrazu świata.
Kiedy rozpoczynamy każdą realizację, to mówimy o świecie. Bez tego, co widzimy, co odczuwamy, nie można tworzyć. Natomiast teatr, który byłby teatrem politycznym, publicystycznym – to byłby chyba nasz koniec.
E.G..: Wielu twórców teatralnych podąża właśnie w tym kierunku…
D.F: Tak, chcą być trybuną, komentarzem do sytuacji społeczno-politycznej. Ale ja tego nie oceniam. Natomiast cieszę się, że my cały czas drążymy, pytamy o człowieka w XXI w. Wierni temu, w co wierzyliśmy od początku. Mamy swój repertuar, można pokusić się tu o wyróżnienie trzech nurtów: nurt misteryjny, moralitetowy, czyli spektakle Dr Faustus Christophera Marlowe’a, Wielki teatr świata Pedra Calderona de la Barca, Sic et non.Misterium na tle życia i miłości Abelarda i Heloizy na podstawie Korespondencji scenicznej Ronalda Duncana, Caligula Alberta Camusa, BarabaszPära Lagerkvista, Na niby – naprawdę Félixa Lopego de Vegi. Dalej ten nurt, który rozpoczął się po spektaklu zatytułowanym Cabaret Voltaire. Seans dadaistyczno-surrealistyczny, związany z poszukiwaniami teatralnymi. Tu wymieniłabym: Fin, makabreskę inspirowaną dramatami Antoine’a Artauda, dalej Tuum est. Albowiem życie jest na podstawie twórczości Witkiewicza i poematów Thomasa Sternsa Eliota, spektakl Halny (Niebezpieczne sny). Oczywiście Witkacy z: Pragmatystami, Autoparodią, Sonatą b, Kurką wodną, Bezimiennym dziełem, Metafizyką dwugłowego cielęcia. I trzeci nurt, tatrzański: Na przełęczy według powieści Stanisława Witkiewicza oraz Przewodnika do Tatr i Pienin Walerego Eljasza, Człapówki – Zakopane według powieści Wielki dzień Andrzeja Struga czy ostatnia nasza premiera; Spiski – Hej! według powieści Wojciecha Kuczoka Spiski. Przygody tatrzańskie[3].
W programie artystycznym, z którym zaczynaliśmy tworzyć, nic nie straciło na aktualności przez tyle lat… Nasz teatr traktujemy jak schronisko. Na każdego, kto do nas przychodzi, czeka gorąca herbata, aktorzy witają widza w drzwiach, premiera nie jest końcem pracy nad spektaklem.
E.G..: W tym roku, już po raz drugi, zaprosiliście do teatru twórców, którzy pełnią niezwykle ważna rolę w kulturze, chociaż z reguły są „niewidzialni”[4]. Mam na myśli „Międzynarodowe Sympozjum Tłumaczy Twórczości St. I. Witkiewicza w 80. rocznicę śmierci”. Czemu miało służyć to spotkanie?
D.F: Kiedy zakładaliśmy teatr, chcieliśmy, aby to było miejsce – schronisko dla „teatrałów”, to jest wszystkich ludzi, którzy mają potrzebę obcowania ze sztuką. Wybór Stanisława Ignacego Witkiewicza na patrona naszego teatru miał duży wpływ na tworzenie i myślenie o teatrze. Tym bliższe i ciekawsze wydaje się nam spotkanie z ludźmi, którzy też, tak jak my, wybrali Witkacego. Pierwsze sympozjum tłumaczy miało miejsce w 2015 r. w 130. rocznicę urodzin naszego patrona i 30. rocznicę urodzin naszego teatru. Przewodniczył mu wtedy pan profesor Janusz Degler – ojciec chrzestny naszego teatru. W tym roku – w 80. rocznicę śmierci naszego patrona Andrzej świadomie zaprosił tłumaczy z państw Europy Środkowej i krajów nadbałtyckich, zaproponował katastrofizm Witkiewicza jako temat przewodni. Dopełnieniem spotkań były nasze spektakle Ccy-Witkac-Y. Menażeria według Juweniliów, „ONI” albo Ha!Sio[R], czyli nie drażnić kota oraz Metafizyka dwugłowego cielęcia[5].
E.G..: Formuła waszego teatru nie wyczerpała się przez te wszystkie lata?
D.F: Mam nadzieję, że nie…
E.G..: A to znakomity dowód, że takie podejście do teatru pozwala na ciągły rozwój. Metafizyka, czyli… dalej, więcej, głębiej. Warto to młodym pokazać, powiedzieć: „Nie bój się, ten świat nie jest taki, jakim się go pokazuje w mediach(?)”. Właśnie – „wyrwij się codzienności” – „jeśli masz poczucie, że znalazłeś się w przestrzeni wrogiej dla twoich najgłębszych marzeń i tęsknot. Nie bój się, nie będziesz sam”. To wielki wysiłek, który trzeba podjąć. Ale wy pokazujecie, że warto.
D.F: Tak. Przecież każdy z nas ma głębsze potrzeby. Dziś traktuje się widza tak, jakby był naprawdę kimś prymitywnym, dla kogo tylko disco polo i pospolity dowcip są do przyjęcia, który nie zrozumie nic, co będzie miało jakąś intrygę, odrobinę ironii czy podwójne dno. A to przecież jest lekceważenie drugiego człowieka.
E.G.: To prawda. W każdym człowieku, szczególnie młodym, jest ta twórcza iskra. Widziałam ją wielokrotnie, np. gdy moja klasa gimnazjalna wystawiała w szkole fragmenty Makbeta. Scena, w której czarownice ważą w kociołku miksturę, stała się sceną kultową. Szekspir okazał się o niebo lepszy od oglądanych przez nich horrorów. Podziałał na wyobraźnię, na słuch językowy. Traktowanie widzów jako żądnej prymitywnej rozrywki gawiedzi jest zbyt prostym usprawiedliwieniem chęci zarobienia pieniędzy, bardzo uproszczonym rozpoznaniem potrzeb człowieka. Widz często nie ma gdzie dorastać, nie ma gdzie się rozwijać.
D.F: My przyjęliśmy zasadę, że każdy widz jest ważny. A Zakopane ma swoją specyfikę. Dziś już to wiemy. Nauczyliśmy się brać pod uwagę to, że np. odbywają się tu skoki narciarskie. Kiedyś na spektakl Caligula przyszło 11 osób – mniej widzów niż aktorów na scenie. I trzeba było podjąć decyzję, czy gramy. Zdecydowaliśmy, że tak. A potem od tych ludzi dostaliśmy entuzjastyczną owację na stojąco. To jest ten upór Andrzeja – każdy widz, który do nas przychodzi, jest ważny.
E.G.: Tak, wierzę. To myślenie przenika wszystko, co się w tym teatrze dzieje. Tu się czuję zawsze traktowana z szacunkiem, a to wcale nie jest takie częste w dzisiejszym świecie. Ten szacunek dostrzegam w wielkiej staranności w przygotowaniu spektaklu, harmonii elementów składowych, wspaniałym aktorstwie.
D.F: Są różne techniki grania, można grać albo „Stanisławskim”, albo „Meyerholdem”. A potem są: Stanisław Ignacy Witkiewicz, Bertold Brecht, Eugène Ionesco, Samuel Beckett. Można tworzyć postać na zasadzie prawdopodobieństwa psychologicznego. Wtedy wszystko, co robię, musi być uwiarygodnione. Lub można tak, jak mówi Witkiewicz: „prawdziwa sztuka z węzłowisk nierozplątanych pochodzi”, z „bebechów”, z potrzeby wyrzucenia tego z siebie. Ale z drugiej strony, w swoim wyrazie musi być pozbawiona tych „bebechów”. Trzeba znaleźć odpowiednią formę, tylko przez formę można uzyskać poczucie „jedności w wielości”. I ten powszechnie znany cytat z Teatru Witkacego, który być może najbardziej przekonuje: „wychodząc z teatru, człowiek powinien mieć wrażenie, że obudził się z jakiegoś dziwnego snu, w którym najpospolitsze nawet rzeczy miały dziwny, niezgłębiony urok, charakterystyczny dla marzeń sennych”. Ale potrzebne są środki wyrazu, pewien konkret. Powiedzmy – picie herbaty. Normalnie w życiu robimy to, aby ugasić pragnienie. Ale ta prosta, codzienna czynność może być na scenie prowadzeniem rozmowy. Albo – poruszamy się w sposób inny niż na co dzień, np. mogę przecież nie odrywać stóp od podłogi. I to będzie prawdziwa sytuacja, rzeczywista rola – postać będzie miała swój charakter, ale środki, które wykorzystam, nie będą naśladowaniem życia. Co – według Witkacego – byłoby największym zabójstwem sztuki. Sztuka to powinno być właśnie coś sztucznego, formalnego. Ale to trzeba dobrze zrozumieć, to nie ma być pusta gimnastyka – szalenie ważna jest technika wewnętrzna, to, że rodzi się w „węzłowiskach”. Musi być ta ogromna, prawdziwa emocja, która zostaje przekazana w sposób czysto formalny. A jej bazą jest prawdziwy ból, prawdziwe uczucie, dla którego trzeba znaleźć formalny wyraz. Spektakl może być przygotowany nawet z pewnego rodzaju matematyczną dokładnością, jak mówił Witkacy, ale sztuka nie może być pozbawiona żywotności. W ogóle o sztuce – jak sądzę – nie można mówić, omijając bardzo istotne słowo: duchowość.
E.G.: Dlaczego uważa je Pani za tak istotne?
D.F: M.in. dlatego, że właśnie w przypływie duchowości (chociaż przecież – na pozór – tylko powtarzamy wyćwiczone gesty, słowa) nagle dzieje się coś niezwykłego. Nawet nie tyle na scenie, niezwykłe jest właśnie to, co wydarza się pomiędzy sceną a publicznością, aktorami i widzami. Wiem, że to może się wydawać bardzo oczywiste, brzmi jak wyważanie otwartych drzwi. Właśnie tu, w foyer, na tym dywanie, graliśmy nasz pierwszy spektakl – Autoparodię[6]. Na początku, zaraz po szkole teatralnej, bardzo się bałam popatrzeć widzowi w oczy. Ale Andrzej nam mówił: „Nie! – nawiąż kontakt”. I nagle okazuje się, że gdy nawiążesz kontakt wzrokowy, nawet z jedną osobą, dzieje się coś takiego, że nawiązałeś relację z całą widownią. Nawet jeżeli ona się speszy, zawstydzi, spuści wzrok. Aktora też ta sytuacja może sparaliżować. Chodzi jednak o to, żeby tak się nie stało, żeby może jeszcze raz spróbować.
E.G.: I wtedy ma miejsce spotkanie.
D.F: Tak, to jest spotkanie. I wtedy nie ma lęku. Tak. Jakby inny wymiar czasu, jakbym mówiła właśnie do tej jednej osoby. Wtedy odczuwam, czy ona się czegoś boi, czy wprost przeciwnie – widzę, że zaczyna się uśmiechać, że zaczyna rozumieć. Że nagle jest moim sprzymierzeńcem, jest po mojej stronie. To nie jest tak, że ta relacja jest ugrzeczniona, widz mnie kocha, a my stosujemy jakieś niezawodne triki i sposoby. Nawiązanie czegoś autentycznego nie dzieje się od razu. Próba nawiązania kontaktu jest podejmowana za każdym razem od nowa. Wiadomo, że uczymy się za pomocą form, jeżeli coś już zostanie opanowane, tworzą się reguły, których się trzymamy. Ale to w ich ramach wydarza się coś, co można by nazwać energią, atmosferą spektaklu, pewną szczególną chwilą, taką chwilą „pomiędzy”. Bardzo podoba mi się myśl Witkacego, że sztuka może być jednym z bardziej bezpiecznych narkotyków. My tego potrzebujemy. Ja tego też potrzebuję.
E.G.: W jaki sposób rozpoczęła się Pani osobista relacja z Witkacym? Co w jego twórczości jest Pani szczególnie bliskie? Mówiąc o pracy aktora, używacie pojęcia: być aktorem dyspozycyjnym. Co to znaczy?
D.F: Moim chyba takim największym zakochaniem w Witkacym, odkryciem Witkacego, była rola w Pragmatystach[7]. Mamalia. Postać niema, która słyszy, bardzo wyczulona, przeczulona. Odejście od typowej sytuacji, gdy słowo określa postać, buduje relacje, narzuca pewne sytuacje. Nie. Poszukiwanie innego sposobu zachowania, działania, poruszania się. Abyśmy zaczęli takie poszukiwania, reżyser dawał nam szczególne zadania, ćwiczenia, nazwałabym je ćwiczeniami metafizycznymi. Umieć się wyczuwać, reagować na siebie. Ale w sposób taki absolutny. Wejście w oddech drugiej osoby. To było coś tak niezwykłego. I właśnie to pytanie, które Plasfodor tam zadaje: „Są dwa wyjścia: albo być tym, co przepływa, albo ekranem, na którym przepływające tworzy znikomy obraz. Co jest istotniejszym?”. Wtedy po raz pierwszy pojawiło się sformułowanie Andrzeja „być dyspozycyjnym” – być takim przezroczystym naczyniem, które użycza siebie, aby wyrazić pewną postać. Użyczam swojego ciała, swojego głosu. I następuje szczególny moment przemiany. Wiadomo, że pewne sytuacje, role będą nami nasączone, że nie ucieknę od siebie. Ale powiem szczerze, że dla mnie to jest ideał. Jest mi bardzo bliskie to, co jest istotą aktorstwa w tradycyjnym teatrze japońskim: wtedy jesteś dobry, gdy nikt cię nie rozpoznał – „to ty grałeś?”. Przeżyłam to po raz pierwszy, po raz pierwszy pomyślałam, że tak należy grać, kiedy w Doktorze Faustusie grałam Siedem Grzechów Głównych[8]. Zmieniałam kostium, rekwizyty, mając maskę śmierci. Ale dzięki masce było łatwiej. Potem widzowie byli przekonani, że grało kilka osób. Wtedy sobie to uświadomiłam. I ta idea zaczęła mi być bliska.
E.G..: Zagrała Pani bardzo wiele różnych postaci, jak na jedną biografię artystyczną, lista ról, spektakli i nagród jest naprawdę nadzwyczajna[9]. Wymieńmy tu chociaż kilka: Mamalia (Pragmatyści), Heloiza (Sic et non), Tyrezjasz (Np. Edyp), Salome (Benedictus) Babcia Julia (Sonata b) czy z tych ostatnich: Matka (Metafizyka dwugłowego cielęcia), Księżna Himalaj (Operetka). Czy któreś z nich były szczególnie ważne, np. wyjątkowo trudne?
D.F: Zupełnie inaczej myślę o pracy nad rolą Heloizy, która była mi szczególnie bliska, a inaczej nad rolą Babci Julii – obydwie postaci grałam jako dwudziestokilkuletnia kobieta. Rola, która w żaden sposób nie jest mi bliska – to jest dla mnie cudowne wyzwanie. Po prostu marzy mi się taka sytuacja. Czyli chyba właśnie o to chodzi, żeby coś takiego przeżyć – być na scenie – coś stworzyć. Witkacy jest bardzo dobry w tym momencie. Wydaje się, że stworzył pewną typologię postaci, to wiemy. Ja już tych postaci bardzo dużo zagrałam. Ale w każdej czegoś innego wymagał ode mnie reżyser. I ja też nad innymi rzeczami pracowałam. Niby ten sam typ demonicznej hetery czy dzierlatki, ale możliwość poszukiwań – w ciele, w głosie, w sposobie poruszania jest zwykle zupełnie inna. Gdy tworzymy w myśl tej zasady, że nie chodzi o teatr psychologiczny, możemy próbować innych rzeczy. I tak się zaczęło dziać. I to było na granicy zupełnie innych poszukiwań. Dźwięk, poruszanie się, to było coś fantastycznego.
E.G.: Jak przygotowuje się Pani do spektaklu?
D.F: Zawsze przychodzę do teatru wcześniej. Nie można lekceważyć tej chwili, kiedy zaczyna się moment przeobrażenia. To jest dla mnie bardzo ważne. Pojawia się makijaż, kostium, i …trudno powiedzieć, w którym momencie to przeobrażenie następuje. Powiem szczerze, że na początku, kiedy zaczynałam pracę w teatrze Witkacego, musiałam się bardzo długo przygotowywać. Do Faustusa czy Sic et non[10], czasami nawet cały dzień. Przychodziłam do teatru dużo wcześniej. To był cały etap przygotowań; rozgrzewki, krzyk, powtarzanie tekstu. Żeby uwolnić się, żeby być gotowym. Być może też, żeby zrzucić tremę, która może paraliżować. Kiedyś potrzebowałam więcej czasu, żeby uwolnić się od pewnych napięć, które mogą być przeszkodą w tym, co mam pokazać na scenie. Teraz naprawdę mogę powiedzieć, że godzina mi wystarcza.
E.G.: Przed każdym spektaklem widzowie częstowani są herbatą. Można napić się kawy, zamówić lampkę wina. Często wtedy wśród oczekujących widzów zaczynają krążyć postaci, które za chwilę pojawią się na scenie. Te kilka chwil wypełnione oczekiwaniem pozwala łagodnie przekroczyć granicę pomiędzy codziennością, z której na chwilę chcemy się wyrwać, a przestrzenią i czasem, który już za chwilę wykreują dla nas twórcy spektaklu.
D.F: Na początku działania naszego teatru było bardzo dużo „przedakcji” – działań aktorskich, które zaczynały się w foyer, przed właściwym początkiem. Widz nie wiedział, czy to już zaczyna się przedstawienie, czy dany aktor jest tu prywatnie, czy już gra swoją rolę. To było łagodne przejście, przygotowanie widza na to, że zaraz wydarzy się coś niezwykłego, niecodziennego. I następuje ten moment zmiany, przejścia i nagle widzowie są w stanie pójść za tym, przeżywać te lęki, te niepokoje, tę radość. Właśnie – i czy to jest udawane? Czy to jest… na niby czy naprawdę[11]? To musi dotykać, to musi boleć. W trudnych spektaklach Andrzej bardzo często nam mówi: „Wy musicie jeszcze raz tę drogę przejść. Nie uciekniesz przed tym dotknięciem. Musisz to jeszcze raz przeżyć”. To jest bardzo trudny zawód, ponieważ pracuje się na własnych emocjach. Żeby nie zwariować, trzeba mieć wielką dyscyplinę. Konstantin Stanisławski powiedział: „gdy wchodzisz do teatru, na wycieraczce zostaw wszystkie swoje problemy”. Na początku naszego działania też to sobie mówiliśmy. Wszystkie relacje, wszystkie nieporozumienia mają zostać zawieszone. Co z drugiej strony jest bardzo ciekawe, ponieważ teatr żywi się konfliktem. A nasz zespół składa się z wielu różnych osobowości, teoria jedności w wielości przychodzi tu na myśl. Dopiero z tego może narodzić się coś ciekawego. Właśnie z tej różnorodności. Z tego, że sobie damy prawo do wolności, do tworzenia bez ograniczeń. Andrzej zawsze mówił: „Ex nihilo. Nie wiem, ale jestem otwarty na wszystko”. W sztuce najciekawsze są te rzeczy, które tak naprawdę znajdują się na granicy. To jest tak niezwykłe, to wszystko, co tworzy spektakl zostało wymyślone z niczego. I na to składa się wiele rzeczy: scenografia, tekst, muzyka, gra aktorów, reżyseria, wizja postaci, z którą przychodzą aktorzy.
E.G..: Po spektaklu również czekacie na widzów w foyer. To chwila na powrót do realnego świata, pożegnanie, podziękowanie, możliwość rozmowy z aktorami.
D.F: To kolejny bardzo ważny moment, kiedy wszystko zostaje usunięte, oczyszczone, następuje powrót. Po spektaklu następuje cudowna chwila, którą uwielbiam – gdy dziękujemy sobie wzajemnie. Tak cieszę się, że pracuję w teatrze, gdzie możemy sobie wszystko powiedzieć: co było niezwykłe, co zagraliśmy źle, gdzie zapomnieliśmy o czymś. To jest po prostu coś pięknego. Taka była idea od początku – premiera to nie jest koniec pracy. Dlatego gdy ktoś przyjeżdża po 2, 3 latach, to widzi, że to już inny spektakl. Andrzej po prostu nie spuszcza z tonu. Grając spektakl, jeszcze długo po premierze, co jakiś czas podejmujemy poważne analizy. Czasami ze łzami w oczach przyjmuję uwagi i podejmuję dalsze próby. Gram coś 3 czy 4 lata i w dalszym ciągu próbuję – bo to chyba jeszcze nie jest to. To naprawdę jest cały czas wychodzenie na jakiś szczyt.
E.G.: Zawsze jest dalej, zawsze jest jeszcze…
D.F: Tak, zawsze jest jeszcze…
E.G..: I to właśnie jest piękne – trudne – ten proces się nie kończy…
D.F: Tak, to jest niekończące się poszukiwanie. Zdarza się, że bolą nas uwagi, które słyszymy od kolegów czy reżysera. Bywa, że nie jest łatwo przyjąć krytyczne słowo. Pod tym względem podziwiam Andrzeja, który jest jakby nieczuły na krytykę i pochwały. To jest coś takiego – znać wartość tego, co się zrobiło. I wiedzieć – a może widzieć? – o co tutaj chodzi.
E.G.: Gdy ważniejsze jest zadanie, które chcemy wykonać, niż „ja”, które szuka uznania, co przecież jest też bardzo ludzkie, zupełnie inaczej przyjmuje się krytykę. Łatwiej nam ją potraktować jako informację zwrotną, którą możemy wykorzystać.
D.F: To jest kolejna rzecz, za którą kocham i podziwiam mój zespół. My wysłuchujemy różnych opinii, ale też mamy takie sumienie artystyczne – wiemy, kiedy naprawdę zrobiliśmy coś, co było niezwykłe. Wiemy też, kiedy to był słaby spektakl; coś nie wyszło, np. rytm nie był dobry, dopiero pod koniec przedstawienia się pozbieraliśmy. Teraz już potrafimy to wyczuwać. Na początku było trochę inaczej. Opowiem anegdotę – gdy graliśmy kabaret literacki, teksty Antoniego Słonimskiego, Juliana Tuwima Dziura[12], ukryty gdzieś z tyłu, za widzami, stał Andrzej i latarką pokazywał nam, czy mamy mówić głośniej czy ciszej. Już teraz to wiemy. Wiemy, np. że jest halny, no i publiczność nam śpi. Wtedy trzeba inaczej działać na scenie. Już to potrafimy robić, wyczuwamy widzów, mamy już swój barometr.
E.G.: Zapraszacie widzów do teatru zdaniem: „Wyrwij się codzienności!”. Czy ma Pani, oprócz pracy w teatrze, jakiś swój sposób na to „wyrwanie”?
D.F: Dla mnie moment takiego zapomnienia to fotografia. Bardzo lubię robić zdjęcia, to pasja odziedziczona po moim ojcu. Albumy z wywołanymi zdjęciami zajmują w moim domu całą ścianę. Czasami, gdy znajdę jakieś zdjęcie, zawiesza mi się czas. To bywa bardzo groźne. Bardzo jestem dumna z jednej fotografii. Robiłam dużo zdjęć w czasie remontu teatru w 2012 r. Pewne zdjęcie z tego okresu jest szczególne – nad dużą sceną, zgrzybiałą, rozbitą w drobny mak, jest tylko niebo. Teatr pod prawdziwym niebem. To moje ukochane zdjęcie. Takie przeżycie miałam np. na przedstawieniu Wielopole, Wielopole Tadeusza Kantora. Kilka takich inscenizacji zdarzyło mi się zobaczyć, w pewnym momencie zastanawiałam się, gdzie jestem. Wchodzisz w jakiś inny wymiar. Bardzo też lubię przychodzić na spektakle, w których nie gram. Robię sobie wtedy prezent i jestem po prostu widzem. Wtedy sobie wszystko przeżywam, dostaję taki prezent od moich kolegów.
E.G.: Wasz teatr oferuje również warsztaty teatralne, w których Pani pracuje jako instruktor. To jeszcze inna forma kontaktu z widzem, inna forma pracy. Co proponujecie uczestnikom warsztatów podczas 3 dni zajęć? Jak się Pani odnajduje w tej roli?
D.F: Od prawie 20 lat prowadzimy warsztaty teatralne – 3 dni, od rana do wieczora, z możliwością zobaczenia spektakli granych w tym czasie na deskach teatru. Nasze propozycje to praca z ciałem, głosem, interpretacja i „sceny z Witkacego” – elementarne zadania aktorskie. Prowadzę warsztaty razem z Adrianną Jerzmanowską, Katarzyną Pietrzyk, Markiem Wroną i Andrzejem Bieniasem. Nie są przeznaczone tylko dla osób, które chcą zdawać do szkół teatralnych, są propozycją dla wszystkich. Jest pewnie wiele powodów, dla których ludzie decydują się uczestniczyć w tych zajęciach… Czasami może chodzi o to, aby uporządkować się wewnętrznie – zmienić jedno, aby potem zmienić wszystko. Przybliżenie podstawowych technik aktorskich, świadomość własnego ciała, uruchomienie wyobraźni, koncentracja – tak, te warsztaty mogą wspierać, wspomagać. Jak sztuka, która ma też moc leczenia, wyzwolenia, oczyszczenia, doskonalenia. Dla mnie jest to ciekawe doświadczenie, bo jestem aktorem, a w pewnym momencie muszę stać się reżyserem. Pracując nad Witkacym, sama wiele wynoszę z tych spotkań. Zadziwia mnie i cieszy oryginalność pomysłów, świeżość, nieskrępowana wyobraźnia.
E.G: Który spektakl poleciłaby Pani młodej osobie, która chciałaby po raz pierwszy odwiedzić wasz teatr?
D.F: Młodą osobę odesłałabym pewnie na naszą stronę internetową www.witkacy.pl na spacer wirtualny po naszym teatrze. Są tam umieszczone zdjęcia ze spektakli wpisane w konkretną przestrzeń. Spektakle mają odnośniki z opisem czy recenzją.
Samej dość trudno byłoby mi wybrać jeden spektakl…, jeżeli chcesz zobaczyć spektakl o modzie jako formie życia, zobaczyć kostium dzisiejszego człowieka, usłyszeć urodę pustego dialogu wyższych sfer i uczestniczyć w balu w okowach ulicznej rewolucji, to zapraszam na Operetkę Witolda Gombrowicza. Jeżeli chcesz zobaczyć wielość rzeczywistości, przeżyć sen, doświadczyć uczuć metafizycznych – zapraszam na Metafizykę dwugłowego cielęcia Witkacego – spektakl o poszukiwaniu tożsamości, ukazujący odwieczny problem oczekiwań naszych najbliższych i naszych potrzeb. Jeżeli – niczym w soczewce – chcesz zobaczyć Zakopane, które „przekształca nawet dość stosunkowo silnych ludzi czynu w pseudokontemplatorów, zajętych jedynie obserwacją zmian zachodzących w ich zepsutych i zatrutych mózgach”[13] – to na Demonizm Zakopanego Witkacego. Z kolei Człapówki Struga pokażą Zakopane z okresu międzywojnia, Spiski Kuczoka z przełomu lat 70. i 80. XX w. Gdybyś chciał usłyszeć rozmowę o sztuce, o czystej formie, o muzyce stwarzającej uczucia, których w życiu nie ma, a to wszystko na cmentarzu historii i w maskach narodowej gwardii mieduwalszczyków – przyjdź na Bezimienne dzieło Witkacego. Takie małe nic to spektakl dla tych, którzy chcą przeżyć podróż do przeszłości, rozpakować paczkę, zerwać ekran z papieru. Aby zobaczyć realność, która staje się teatrem i teatr, który staje się realnością, doświadczyć równocześnie tego, co dzieje się na niby i zarazem na prawdę – wybierz Lopego de Vegę.
Mogłabym jeszcze bardzo długo ciągnąć te rekomendacje, dlatego pomyślałam w tej chwili tak: po prostu wyjdź z domu, opuść bezpieczne miejsce, wejdź w nieznane, wyrwij się codzienności. Przyjdź do nas: Chramcówki 15 – z Chramcówek skręć w lewo obok kościoła, idź prosto, po drodze zobaczysz fotografie Witkacego. Dalej miniesz sanatorium doktora Chramca, altanę z przełomu wieków, tuż obok znajduje się scena Atanazego Bazakbala. Skręć w prawo, w kierunku zaułka Witkacego – tutaj zobaczysz reprodukcje obrazów Witkacego i pierwsze murale; portret wielokrotny i fotografię Witkacego z podróży z Bronisławem Malinowskim w tropiki. Jesteś już blisko – gdy skręcisz w prawo, zobaczysz teatr, ogromną twarz Witkacego, rysunki na ścianach. Dotarłeś. Pamiętaj – teatr to przede wszystkim ludzie, nasz zespół: Andrzej Dziuk, Joanna Banasik, Andrzej Bienias, Jerzy Chruściński, Adrianna Jerzmanowska, Kamil Joński, Krzysztof Łakomik, Piotr Łakomik, Agnieszka Michalik, Emilia Nagórka, Krzysztof Najbor, Dominik Piejko, Katarzyna Pietrzyk, Anita Podkowa, Krzysztof Wnuk, Marek Wrona, Jacek Zięba-Jasiński. Wymieniłam tylko zespół artystyczny. A jest jeszcze cały nasz zespół administracyjny, techniczny – słowem – my wszyscy. Czekamy na Ciebie. Nasze propozycje teatralne stawiają pytania, na które chcemy odpowiadać razem z Tobą.
E.G: Andrzej Dziuk w jednym z wywiadów sparafrazował kiedyś myśl profesora Józefa Tischnera: „Chciałoby się być odpowiedzialnym – być odpowiedzią na pytanie”[14]. Zdefiniował w ten sposób – według mnie – kierunek i efekty waszej pracy artystycznej. W dobie stawiania pytań dążenie do udzielenia odpowiedzi wydaje się wyjątkowo cenne. Pani Doroto, bardzo dziękuję za rozmowę.
D.F: Ja również bardzo dziękuję.
[1] Pełny program czytelnik znajdzie pod adresem: http://pepekswiata.witkacy.pl/ (dostęp: 8 grudnia 2019).
[2] Andrzej Dziuk – w 1985 r. założył Teatr im. St. I. Witkiewicza w Zakopanem, dyrektor, reżyser większości przedstawień, prywatnie mąż Pani Doroty Ficoń.
[3] Wykaz wszystkich premier czytelnik znajdzie pod adresem: http://www.witkacy.pl//155-premiery (dostęp: 8 grudnia 2019).
[4] Autorka nawiązuje tu do przemyśleń Lawrence’a Venutiego na temat marginalizowanej roli tłumacza w kulturze współczesnej – jego „niewidzialności”, zawartych w książce L. Venutiego, The Transaltor’s Invisibility. A History of Translation.
[5] W tegorocznym sympozjum wzięli udział: Hendrik Lindepuu (Estonia), prof. Dalibor Blažina (Chorwacja), Darja Dominkuš (Słowenia), Irena Aleksaité (Litwa), Michajło „Miśko” Barbara (Ukraina), Filip Dimevski (Macedonia), dr Alena Piatrovich-Linkiewicz (Białoruś), dr Ladislav Volko (Słowacja). Rolę gospodarza spotkania pełniła przeprowadzająca ten wywiad Elżbieta Grzyb.
[6] Witkacy-Autoparodia. Niesmaczny góralsko-ceperski skecz. Zakopiańczykom (prawdziwym?) poświęcone, 1985.
[7] Premiera Pragmatystów Witkacego miała miejsce w 1984 r. w kinie w Zakopanem.
[8] Christopher Marlowe, Dr Faustus. Na podstawie Tragicznej historii życia i śmierci Dra Faustusa w tłumaczeniu Juliusza Kydryńskiego, 1986.
[9] Pełną listę ról Pani Doroty Ficoń czytelnik znajdzie pod adresem: http://www.witkacy.pl/teatr/zespol-teatru/dorota-ficon (dostęp: 8 grudnia 2019).
[10] Sic et non. Misterium na tle życia i miłości Abelarda i Heloizy, 1987.
[11] Dorota Ficoń odwołuje się tu do spektaklu Na niby – naprawdę Lopego de Vegi.
[12] Dziura (w oparach absurdu wykuta), Antoni Słonimski, Julian Tuwim, 1985.
[13] S. I. Witkiewicz, Demonizm Zakopanego, [w:] tegoż, Dzieła zebrane [t. 23:] Varia, oprac. J. Degler, Warszawa 2019, s. 27.
[14] B. Świąder, Właściwe miejsce we wszechświecie. Rozmowa z Andrzejem Dziukiem, [w:] tejże, W metafizycznej dziurze. Teatr Witkacego z Zakopanem, Gdańsk 2004, s. 14.