„Tłumacz jako mediator dla różnych typów wrażliwości”. Z Lauren Dubowski o pierwszym angielskim przekładzie Pożegnania jesieni rozmawia Elżbieta Grzyb
Elżbieta Grzyb: Kiedy rozpoczęła się Twoja fascynacja literaturą polską? Czy był ktoś, kto zainspirował Cię do tego? Który z polskich autorów, dawnych lub współczesnych, zainteresował Cię szczególnie? Wiem, że Stanisław Wyspiański jest przedmiotem Twoich badań naukowych. Dlaczego właśnie on?
Lauren Dubowski: Zawsze interesowałam się językiem oraz opowiadaniem historii. Od najmłodszych lat tęskniłam za dalekimi podróżami, podczas których mogłabym dowiedzieć się, jak ludzie w innych zakątkach świata żyją, myślą i komunikują się. Dorastałam w zróżnicowanym kulturowo mieście Chapel Hill w Karolinie Północnej, gdzie od przedszkola uczono francuskiego i hiszpańskiego. Moja mama jest pisarką i redaktorką. Zawsze starała się rozwijać moje zainteresowanie literaturą i sztuką.
Lauren Dubowski
Mój pradziadek od strony ojca oraz jego matka wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych z Polski po 1920 r. – to po nich odziedziczyłam nazwisko – lecz moja fascynacja literaturą polską wywodzi się raczej z teatru. Ukończyłam studia pierwszego stopnia na kierunku literatura francuska na Bryn Mawr College. Miałam również okazję studiować wiedzę o teatrze, włącznie z lekcją aktorstwa, reżyserią, dramaturgią i historią teatru na Swarthmore College. Odnalazłam tam niezwykle wspierające i serdeczne środowisko, złożone zarówno ze studentów, jak i pracowników wydziału. Jeden z moich profesorów, Allen Kuharski, który w nauczaniu przyjmuje szeroką międzynarodową perspektywę, jest specjalistą od polskiego teatru. To on zainspirował wielu studentów, w tym i mnie, do odkrywania polskiego teatru, od jego początków aż po lata współczesne.
W trakcie studiów brałam udział w zajęciach w Awinionie, we Francji, podczas dorocznego letniego festiwalu teatralnego. Widziałam tam Anioły w Ameryce Tonyʼego Kushnera w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Wtedy jeszcze nie studiowałam języka polskiego, ale nie miało to żadnego znaczenia. Występ i perspektywa, którą zaproponował zespół, zachwyciły mnie. Ta inscenizacja wciąż pozostaje jedną ulubionych produkcji teatralnych, ze wszystkich, jakie miałam zaszczyt oglądać. Dla mnie, Amerykanki, miała ogromne znaczenie, żadna amerykańska inscenizacja nigdy nie mogłaby na mnie zadziałać w ten sposób. Uważałam to za dar.
Od tamtego czasu rozwijałam wiele różnych zainteresowań w ramach pracy i stypendium, podczas studiów magisterskich na kierunku dramaturgia na Yale School of Drama. Nigdy nie porzuciłam jednak nauki języka polskiego oraz poznawania polskich literatury i teatru. Miałam ogromne szczęście, że udało mi się znaleźć wsparcie dla moich badań, oraz że udało mi się tymczasowo zamieszkać w Polsce. Kiedy aplikowałam na studia doktoranckie, chciałam zaproponować projekt związany z polskim teatrem, aby zrealizować swoją pasję. Znałam Wyspiańskiego od wielu lat, ale w pewnym momencie stało się dla mnie jasne, że próba zrozumienia go to ścieżka, którą muszę podążyć. Dopiero teraz wiem, jaka to będzie trudna, ale i pełna głębi podróż.
Wiele lat temu, kiedy czytałam wiersz Zbigniewa Herberta Chciałbym opisać w tłumaczeniu Czesława Miłosza, poczułam, że chcę nauczyć się polskiego, by móc przeczytać ten wiersz w oryginale. Na wiele sposobów łączy się to z tłumaczeniem. Powieść Jerzego Pilcha Pod Mocnym Aniołem, przetłumaczona przez Billa Johnstona, była dla mnie ważną wczesną lekturą, podobnie jak Dom dzienny, dom nocny Olgi Tokarczuk w tłumaczeniu Antonii Lloyd-Jones. Ostatnio bardzo mocno zainteresowałam się Marią Pawlikowską-Jasnorzewską jako dramatopisarską.
E. G.: W jakich okolicznościach zetknęłaś się z Witkacym? Jakie dzieło poznałaś jako pierwsze? Jaka była Twoja reakcja? Czy dzieła literackie poznawałaś w języku polskim, czy angielskim?
L. D.: Obawiam się, że nie pamiętam swojego pierwszego zetknięcia z dziełami Witkiewicza. Niektórzy z moich profesorów znali śp. profesora Daniela Geroulda oraz z nim pracowali. Niektóre z tłumaczeń jego dramatów pojawiały się podczas naszych zajęć na studiach magisterskich. Najbardziej fascynują mnie obrazy Witkacego. Są uderzające, nie można się im oprzeć, niezależnie, czy interesuje nas postać ich autora. Szczególnie jego portrety sugerują istnienie świata, o którym natychmiast chce się wiedzieć więcej. Stymulują wyobraźnię niemal tak samo jak narkotyki, z którymi eksperymentował. Jestem również zadziwiona tym, jak Witkacy zdawał się traktować życie samo w sobie – jako kolejną formę artystycznej działalności. (Może łączy się to nieco z Pożegnaniem jesieni i niezapomnianym Atanazym Bazakbalem.). Żywiołowość pomysłów i ducha Witkacego przekraczają granice języka i czasu.
E. G.: Jesteś autorką pierwszego tłumaczenia całości Pożegnania jesieni na język angielski. Jak do tego doszło? Kto zainspirował ten projekt? Kto był zaangażowany w jego realizację? Dla kogo jest przeznaczony ten przekład? (dla tzw. szerokiego odbiorcy, czy na potrzeby jakiegoś projektu – naukowego, artystycznego?)
L. D.: Zostałam poproszona o przekład Pożegnania jesieni przez Szymona Wróblewskiego, kuratora projektów teatralnych w Instytucie Adama Mickiewicza. Szymon prowadzi niestrudzoną pracę, by połączyć polską sztukę i kulturę ze światem. Jest dla mnie wspaniałym przyjacielem i wspierał moje oraz innych zainteresowanie polskim teatrem. Jego prośba była dla mnie dużym zaszczytem. Głównie dlatego, że tłumaczenie miało trafić do amerykańskiego artysty, Larsa Jana, aby mógł poznać lepiej Witkacego i być może rozważyć podjęcie się samodzielnego zgłębiania dzieł artysty. Podziwiałam jego pracę, odkąd zobaczyłam TiMe (The Institute of Memory) kilka lat temu. Nie umiem określić dlaczego, ale po zakończeniu spektaklu nie byłam w stanie wyjść z teatru. Nie chciałam utracić tych wrażeń, choć wiedziałam, że będę musiała. Z jednej strony takie uczucie łamie mi serce, ale z drugiej jest powodem, dla którego tak kocham teatr.
E. G.: Czy pamiętasz swoje odczucia i wrażenia, które towarzyszyły ci podczas pierwszego czytania? Czy styl Witkiewicza wywoływał skojarzenia z jakimś twórcą zachodnim, czy raczej dominowało poczucie inności, odrębności tego stylu?
L. D.: To trudne pytanie. Miałam bardzo mało czasu na ukończenie wstępnej wersji tłumaczenia, to był proces, w którym równolegle poznawałam to dzieło i starałam się jakoś „wywalczyć” dla niego anglojęzyczny kształt.
Bardzo lubię tę powieść i równocześnie nienawidzę. Jest na równi zabawna i przerażająca. Wiele scen, wiele słów, gdy czytałam je ponownie po jakimś czasie, wydawały mi się inne, pojawiały się nowe, inne znaczenia. Głęboko odczuwałam perspektywę tego utworu i zarazem często odbierałam go jako problematyczny, nawet traumatyczny. Często pojawiała się chęć buntu przeciwko temu tekstowi, a nawet odrzucenia Witkacego. Sprzeczności w tym dziele wydają się refleksem osobowości autora, jest tam transcendencja i niepokój.
Muszę powiedzieć, ku mojemu zaskoczeniu, że proces czytania i tłumaczenia miał bardzo silny wizualny aspekt. Język tej powieści jest niezwykle plastyczny, Witkacy słowem, niczym pędzlem na płótnie, buduje obrazy tak żywe i tajemnicze, jak w jego dziełach malarskich. Są one równocześnie bardzo ulotne, błyskawicznie znikają. Tylko na chwilę odsłania się coś w rodzaju kurtyny, portalu, magiczny przebłysk znika i pozostawia w naszej wyobraźni puste płótno, pustą scenę. Te zmiany były zachwycające i bolesne.
Najbardziej porywające są fragmenty, w których ożywa natura. Gdy chmury patrzą w dół na martwe ciało Zosi leżące w śniegu, gdy burza przenika przeszywające spojrzenie Heli, pociąg przejeżdża przez Lewant, gdy Atanazy patrzy w gwieździste niebo nad górami. Ten rodzaj wrażliwości przypomina mi indonezyjski animizm, kiedyś mieszkałam w Indonezji przez rok. Może to wpływ podróży Witkacego na Cejlon na krótko przed napisaniem tej powieści.
Uważam, że nie powinno się porównywać Witkacego do innych pisarzy, jeśli już, to na odwrót. Jeśli jednak muszę to zrobić – nie wiem, czy to dobre porównanie – przychodzi mi na myśl Lewis Carroll. Być może mówi to więcej o mnie niż o obydwu autorach, ale jest jakieś podobieństwo w ich podejściu do języka – zabawa i gra słowem, mnożenie lingwistycznych zagadek. Wspaniale byłoby iść na przyjęcie, gdzie serwowano by te wszystkie dania, które wymyślił Witkacy w Pożegnaniu jesieni. To jest też bardzo teatralne.
E. G.: Co podczas pracy nad tym przekładem dawało ci największą satysfakcję? Co sprawiało największą trudność?
L. D.: Trudność i satysfakcja były tym samym. Bawiło mnie, że cały ten projekt wydawał się chwilami wręcz niemożliwy – zażartowałam kiedyś w rozmowie z czytelnikiem, że ta powieść w trakcie tłumaczenia cały czas się wydłuża, że tekstu, zamiast ubywać, przybywa. Ale to było wyzwalające. Pomocne było to, że wiedziałam, kto i w jakim celu będzie czytał przekład. Nadawało to mojej pracy określony kierunek.
Jeśli chodzi o sprawy warsztatowe, z dość dużą łatwością przychodziło mi tłumaczenie dialogów. Bardzo lubiłam te spotkania bohaterów, gdy Witkacy gromadzi w jednym miejscu tak różne postaci, aby mogły w rozmowie zaatakować jakiś problem, a często raczej siebie nawzajem, zważywszy jak skomplikowana jest ich osobista sytuacja i ich wzajemne relacje. Długie, opisowe fragment były trudniejsze, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że w języku angielskim szyk zdania jest o wiele bardziej restrykcyjny niż w języku polskim.
E. G.: Wspomniałaś podczas jednej z naszych rozmów, że zafascynowała Cię teatralność tej powieści. Co konkretnie miałaś na myśli?
L. D.: Witkacy stworzył w tej powieści zdumiewające sceny, w których, nagle, do podstawowej relacji tekst – czytelnik, wkracza ktoś jeszcze, pojawia się jeszcze jedna relacja: aktor – widz.
Weźmy scenę nawrócenia Heli. Musimy przeczytać wiele stron, zanim Witkacy ujawni, że całe to zdarzenie obserwował z klatki wąż. (Relacja Witkacy – narrator to następna intrygująca kwestia godna refleksji). Wąż ma nawet swoje imię, Bajacho, i własną historię, pojawia się ponownie kilka rozdziałów dalej i wtedy zaczynamy się zastanawiać, od jak dawna tu był, obserwując to wszystko, o czym czytaliśmy.
W scenie z rozdziału IV Hela wyobraża sobie siebie samą oddającą się praktykom nowo odkrytej wiary, niczym na scenie (w dziwnie odrażający, niepokojący sposób). Jej publiczność? Święci w pierwszym rzędzie i Bóg, który „puszcza oko do Diabła”. Jesteśmy w jej umyśle i jednocześnie otwierana jest przed nami nieomal kosmiczna perspektywa. Później, gdy Hela i Atanazy uciekli do Indii, narrator czeka do końca ich podróży przez dżunglę na ciągniętym przez woły wozie, aby ujawnić decydujący dla pełnego zrozumienia sceny detal – cały czas podążał za nimi słoń, jego kły lśniły w świetle księżyca. Był na tyle blisko, że Hela próbowała drażnić go laską.
Ten zabieg narratorski jest zabawny, ale też niebezpieczny, odwołuje się do przyjemności czerpanej z podglądactwa. Zwierzęta otrzymują cechy quasi-ludzkie, co rezonuje z quasi-zwierzęcymi cechami często nadawanym bohaterom, co najbardziej dotyczy Heli. W połączeniu ze stosunkiem Witkiewicza do natury daje to, jak sądzę, szczególną, malarsko-filozoficzną perspektywę. Wszystko jest substancją, materiałem twórczym, który artysta łączy na wiele sposobów, aby uzyskać zdumiewający efekt – obraz, ton, znaczenie.
E. G.: Jak promowałabyś dziś Witkacego w Ameryce? Jakie aspekty jego twórczości mogłyby zainteresować współczesnego odbiorcę?
L. D.: Jak do tej pory skupiłam się na zagadnieniach związanych z postaciami w powieści. Wsłuchiwanie się w ich głosy i głos narratora stanowiło istotną i dającą wiele radości część procesu tłumaczenia. Świat społeczny tej powieści pochłania i oddziałuje na bohaterów. Jednakże jego dynamika jest niewygodnie aktualna. Bohaterowie żyją w egzystencjalnie niestabilnym środowisku, naznaczonym ciągłym konfliktem politycznym pomiędzy różnymi społecznymi grupami: są to chłopomani (w moim przekładzie „yokel-o-maniacs”), „niweliści”, wiecznie walczący anarchiści, arystokracja, która ginie, niszczeje niczym stara tapeta. Akcja w tej powieści rozgrywa się wszędzie (lub nigdzie), to tylko nieznacznie zamaskowane Zakopane czy Warszawa, zagrożenie zamachem stanu jest cały czas na horyzoncie, niebezpieczeństwo wydaje się czaić za każdym rogiem. W świecie podlegającym stałej transformacji konieczność nadążenia za zmianami i dokonania wewnętrznej transformacji – religijnej, romantycznej, politycznej, filozoficznej – staje się dla bohaterów wszystkim, równocześnie jednak nie potrafią tej presji znieść. Nawet Hela, najbardziej wydawałoby się odporna, rozmyśla nad popełnieniem samobójstwa. Ostatecznie jedynym logicznym wyjściem z sytuacji dla całej grupy kochanków, ekskochanków, rywali, nawet teściowej, staje się wycofanie się ze świata w góry (lub tak jak w przypadku Łohojskiego, „kokainisty”, próba zmienienia rzeczywistości za pomocą narkotyków, co daje przerażający efekt).
E. G.: Czy wolisz przekładać Wyspiańskiego czy Witkacego? Czy tłumaczenie powieści i dramatu różni się? Jeśli tak, w jaki sposób?
L. D.: Nie ma idealnego przekładu, takiego, który zadowoli każdego czytelnika, krytyka czy wreszcie samego autora tłumaczenia. Wobec mnogości i różnorodności wyborów, których musi dokonać tłumacz, staram się podążać za głosem twórcy, wsłuchać w jego intencje w jak największym stopniu. W całościowym podejściu do tekstu to autor, to, co dla niego było najważniejsze, to, czym on chciał się podzielić z czytelnikiem, lub w przypadku dramatu – widzem, determinuje moje decyzje. Gdy, tak jak w przypadku Witkacego i Wyspiańskiego, autor już nie żyje, bardzo ważne są studia nad jego dziełem.
Tłumacząc Wyspiańskiego, staram się zachować formę wiersza i oryginalne metrum. W wielu biografiach, opracowaniach krytycznych, analizach przedstawień teatralnych, które przestudiowałam, zwracano uwagę, jak wielki wpływ na jego twórczość miała muzyka. Powszechnie wiadomo, że był wielbicielem Richarda Wagnera. Kochał operę. Kilka jego pierwszych dramatów, które powstały, gdy studiował sztukę w Paryżu, miały formę libretta. Wydana niedawno biografia Wyspiańskiego autorstwa Moniki Śliwińskiej pokazuje, jak bardzo cenił u swojej żony, Teofili Pytko, znajomość ludowych pieśni. Studia nad Wyspiańskim zmieniły moje czytanie jego twórczości. Nie chodzi tu tylko o to, że wprowadzał do swoich dzieł, takich jak Akropolis czy Wesele, motywy muzyczne, ale, jak sądzę, często rytm utworu, traktowany jako cecha o priorytetowym znaczeniu, miał wpływ na wybór słowa. Jeżeli Wyspiański był tak wrażliwy na muzyczność języka, naturalne wydawało się dać temu priorytet w tłumaczeniu. Przekładanie Wyspiańskiego można porównać do tańca, prowadzonego przez autora.
Jeśli chodzi o Pożegnanie jesieni, to nie miałam, niestety, czasu na tak gruntowne studia nad twórczością Witkacego, ani przed rozpoczęciem tłumaczenia, ani w trakcie. W tej powieści Witkacy wydaje się wolny w takim znaczeniu, że podąża za twórczym impulsem, dokądkolwiek by on prowadził. Właśnie temu oraz impulsom, które pojawiały się w trakcie pracy, starałam się poddać w procesie przekładu. Pracowałam w dużym pośpiechu, było to działanie zupełnie inne niż podczas nieomal matematycznego przekładu Wyspiańskiego. Powieść Witkacego wchłonęła tyle różnych form literackich, komentarzy, dygresji, różnych stylów opowiadania historii (niektóre fragmenty są napisane jak dramat, dialogi uformowane są na kształt kwestii scenicznych), a nawet różnych języków, że pozwalałam, aby mój umysł poszukiwał tej rozmaitości, co było po prostu konieczne, aby oddać narracyjny rozmach tej powieści.
Osoba z Polski, z którą byłam w kontakcie, zwróciła moją uwagę na fakt, że język tej powieści brzmi miejscami staroświecko, w szczególny, ironiczny czy wręcz sarkastyczny sposób. Chciałam to zachować, postanowiłam więc „przyozdobić” przekład elementami językowymi, które mogłyby tworzyć podobny efekt. Przykładowo, zamiast współczesnej formy no one, używałam staroświeckiej formy zapisu z łącznikiem: no-one, która była powszechna w starej literaturze amerykańskiej. Jako Amerykanka, nieużywająca języka polskiego natywnie, uważam za ważne rozmowy z rodzimymi czytelnikami, którzy rośli i wychowali się w tej kulturze, jak oni czują polski tekst. Co innego może przykuwać uwagę, śmieszyć polskich czytelników i czytelników mojego przekładu. Jako tłumacz mogę służyć jako mediator dla różnych typów wrażliwości, kulturowych i językowych różnic. Z kolei tłumacząc z myślą, że dzieło ma być wystawione na scenie, można brać pod uwagę reakcję publiczności i krytyki na zaproponowaną przez zespół teatralny interpretację danego tekstu, teraz i w przyszłości. To jest wspaniałe.
Jako tłumaczkę i czytelnika najbardziej pociągają mnie teksty, które mnie zaskakują i mogą też być zaskakujące dla anglojęzycznych czytelników – podważają przyjęte założenia, stereotypy, kwestionują przyjęte z góry przekonania na temat danej kultury i kulturowego kontekstu. Pożegnanie jesieni w sposób wyjątkowy portretuje złożoność ludzkiej seksualności, przykładem jest choćby Atanazy, który utrzymuje intymne relacje i z kobietami i mężczyzną. Mogło to dziwić czytelników współczesnych Witkacemu, myślę, że może zaskakiwać nawet dziś.
E. G.: Bardzo dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadzono drogą mailową w październiku 2018 r. w języku angielskim.
Autorka przekładu: Katarzyna Grzyb
Lauren Dubowski, 2015. Fot. M. Sclafani.