Konstanty Puzyna
  • List do redakcji K. Puzyny opatrzony tytułem odredakcyjnym: Pisze znany krytyk literacki (wydawca dzieł Witkiewicza), „Przekrój” 1963, nr 933 (24 II), s. 8. Puzyna podaje w wątpliwość sens rekonstrukcji przez aktorów zaginionej sztuki Persy Zwierżontkowskaja, a kończy list apelem: „Miłośników twórczości Witkacego namawiałbym raczej, aby na własną rękę próbowali odszukać tekst Persy oraz dwunastu innych zaginionych sztuk Witkacego. Gdyby coś się istotnie odnalazło, bardzo proszę o zawiadomienie «Przekroju» lub mnie osobiście (Warszawa, Rynek Nowego Miasta 6/4)”.

▪ ▪ ▪

Twórczość Witkacego wciąż jeszcze dla badacza jest terenem pełnym niespodzianek. Prostując niedawno w „Przekroju” (nr 933/63) drobną nieścisłość w związku ze sztuką Persy Zwierżontkowskaja, zwróciłem się z apelem do miłośników tego pisarza, aby na własną rękę podjęli poszukiwania kilkunastu zaginionych jego dramatów. Nie przypuszczałem jednak, że tak szybko apel przyniesie rezultaty. Dostałem mianowicie, za pośrednictwem Redakcji „Współczesności”, obszerny list od p. Bogusława Stankiewicza z Sandomierza, oraz – autograf zupełnie nieznanej jednoaktówki Witkacego. Jest to jedenaście pożółkłych kartek formatu kancelaryjnego, zapisanych jednostronnie, a dedykowanych memu uprzejmemu Korespondentowi. Składając Mu na tym miejscu dodatkowe podziękowanie, pozwalam sobie zacytować urywek Jego listu: zainteresować może zarówno biografów Witkiewicza, jak i czytelników odnalezionej „tragedyjki”.

„Z Witkiewiczem – pisze p. Stankiewicz – przyjaźniliśmy się serdecznie, ale niestety dość krótko. Rychło rozdzieliły nas losy, z wielką duchową dla mnie stratą, a kontaktów listownych, szczerze mówiąc, nie bardzo umiałem podtrzymać. Poznał nas ze sobą śp. rtm. Tadeusz Langier, kolega mój z pułku i przyjaciel, człowiek niezmiernej prawości i dobroci, a przy tym kompan znamienity. Ja też lubiłem się zabawić, pożartować sobie, a i wypić potrafiłem, jeśli towarzystwo dobre. Nie wstydzę się przyznać, toć już czterdzieści przeszło lat minęło, młodość ma swoje prawa, jak to mówią. Staś polubił mnie bardzo, bo miałem łatwość ogromną naśladowania osób choćby raz tylko spotkanych. Prosił mnie często, żebym odegrał kogoś ze znajomych i zaśmiewał się do łez z moich «małparodii», jak je nazywał. Mawiał, że byłbym doskonałym aktorem w Czystej Formie (żartuję sobie czasem, że to po mnie odziedziczył zdolności aktorskie Leszek Herdegen, znany artysta sceny krakowskiej, a mój siostrzeniec, którego Sz. Pan pewnie zna). Powtarzał też, że musi założyć własny teatr w Zakopanem, gdzie zaangażuje mnie i wielu naszych wspólnych przyjaciół. Snuł na ten temat plany, podobno je później zrealizował, ale wyjechałem już wówczas z Z., więc nic o tym nie umiem powiedzieć. Kiedyś jednak, późną już porą, znaleźliśmy się całą kompanią w lokalu u Karpowicza: prócz Stasia i mnie był tam, o ile pamiętam, Tadeusz, doktor Izbicki (przemiły człowiek!), Zygmunt Klaczko, Szarota i chyba Płomieński (ale nie jestem pewien). Staś chciał koniecznie zamówić bażanta, pieczonego w całości, z nieoskubanymi skrzydłami i ozdobnym ogonem, jak to podawano niegdyś tego ptaka na dworach królewskich. Oczywiście bażanta nie było, co Witkiewicza wprawiło w zły humor. Zamilkł i siedział z ponurą miną. Aby go rozerwać zacząłem udawać jednego z przyjaciół, jak próbuje pożyczyć 100 zł od Paderewskiego. Staś rozchmurzył się, zaczął z zapałem rozprawiać o wartości artystycznej improwizacji w sztuce. Powiedziałem wówczas, o ile pamiętam, coś w tym sensie, że dla pisarza musi być dużo trudniejsze takie improwizowanie. Nie wiem dlaczego – Staś poczuł się dotknięty (zawsze był bardzo drażliwy i łatwo zmieniał nastroje). Popatrzył na mnie długo i wycedził przez zęby z nagłym lodowatym spokojem: «A ja ci dowiodę, że tu, zaraz, w godzinę, mogę napisać sztukę. I będzie znakomita». Musiałem chyba coś odpowiedzieć z niedowierzaniem, bo poderwał się i zakrzyknął, by mu dano papier i pióro. Siadł z tym wszystkim przy drugim stoliku i gwałtownie zaczął pisać, nie reagując na nasze docinki. W końcu daliśmy mu spokój. Kiedy wreszcie zaczęliśmy się zbierać do wyjścia (był już ranek!) wstał od stołu i wręczył mi rękopis, mówiąc: «Masz. Przekonaj się». To jest właśnie ta sztuka, którą Sz. Panu przekazuję. Dedykację dopisał mi później. Bardzo proszę Sz. Pana o łaskawy zwrot rękopisu po ewentualnym wykorzystaniu, gdyż jest to dla mnie cenna i droga memu sercu pamiątka”.

List p. Stankiewicza wyjaśnia, jak sądzę, dlaczego sztuka, której tekst publikuje dzisiaj „Współ­czes­ność”, nie była znana badaczom nawet z tytułu. Ciekawie pokazuje też artystyczną rozrzutność i spontaniczność Witkiewicza; rzuca ponadto dodatkowe światło na mechanikę jego twórczości, analogiczną w tym wypadku do sposobu, w jaki powstawały nieraz witkacowskie portrety. Improwizowany charakter tej tragedyjki widać zresztą i w samej materii literackiej. Brak tu długich dyskusji filozoficznych, jakie wiodą bohaterowie wielu sztuk Witkacego, za to zbiegają się w niej liczne schematy i chwyty z innych jego utworów, jakby wariacje wokół wykorzystanych wcześniej pomysłów. Pojawiają się też postacie z innych sztuk: Fizdejko (z Janulki) i Gyubal Wahazar, o którym wspomina się w tekście; to zresztą charakterystyczna cecha twórczości Witkiewicza, owo powracanie nazwisk i postaci. Warto też zwrócić uwagę, w co się przekształcił w sztuce ów bażant, o którym wspomina p. Stankiewicz!
Tekst sztuki podaję w pełnym brzmieniu – jedynie zdanie, gdzie w kontekście wprawdzie pure-nonsensownego, lecz niezbyt parlamentarnego żartu pojawiło się nazwisko wybitnego żyjącego poety, opuszczono na prośbę Redakcji, ze względu na toczącą się dyskusję o turpizmie. Zdanie to nie ma zresztą znaczenia; w wydaniu książkowym zostanie oczywiście przywrócone.

 

 

 

Podziel się z innymi