Są tacy artyści, pisarze, malarze, kompozytorzy, którzy pozostają z nami na zawsze. Gdy już ich kiedyś raz spotkaliśmy, stają się oni potem częścią naszych horyzontów myślowych, świata naszych emocji, naszego pojmowania sztuki i życia. Bez nich świat i samych siebie rozumielibyśmy inaczej: brakowałoby nam nie tylko przyjemności, jaką czerpiemy ze sztuki, ale też części naszej wrażliwości, otwartości, szerokości poglądów.
Niektóre dźwięki za każdym razem sprawiają nam radość, niektóre obrazy znów nas elektryzują albo wprawiają w zachwyt, niektóre opowieści wciąż nam umożliwiają przeżywanie sytuacji, których nigdy byśmy nie doświadczyli. Nasz świat empiryczny wzbogacają bohaterowie walczący zamiast nas z losem i próbujący zrozumieć albo nawet nastawić świat wokół nas. W zamian my używamy ich słów i zdań, często patrzymy na to, co nas otacza, oczami bohaterów literackich i przywołujemy ich wypowiedzi, zamiast tracić czas na obszerne wyjaśnienia. Taki jest wpływ i taka jest rola sztuki w naszym życiu. Ale istnieją też autorzy, z którymi dosłownie się utożsamiamy, stają się oni jakby naszymi sobowtórami, wraz z nimi obserwujemy życie i różne zjawiska. Należy do nich z całą pewnością Stanisław Ignacy Witkiewicz. Nie napisał Hamleta ani Króla Edypa, ale przez rozdawanie swojej nadwrażliwej osobowości, głęboko indywidualnego rozumienia świata, namiętności, bólów i lęków protagonistom i antagonistom swoich sztuk i powieści, licznym pobocznym i na pozór nieważnym postaciom, stworzył aparat myślowy, który nie tylko przeżył swój czas, lecz można go praktycznie po 100 latach „nakładać” na każdą nową społeczną (a czasem też osobistą) sytuację, w jakiej się znajdujemy.
Czasem wydaje się, że Witkacy ‒ chwała Bogu! ‒ pomylił się. Rzeczywistość społeczna rozwinęła się w innym kierunku, nie spełniły się jego obawy i przewidywania. Przywołam tylko drobny przykład: w finale Szewców dwaj Towarzysze zapowiedzieli nadejście bezdusznego aparatu komunistycznego i przejęcie przez niego władzy na pogorzelisku rewolucji. Komunizm upadł, zanim w ogóle doszło do jego realizacji. Lęk Witkacego był niepotrzebny, przynajmniej tak się przez pewien czas wydawało. Ale panowie w garniturach („Wchodzi dwóch Panów, ubranych w angielskie garnitury”, Szewcy, akt III) nie zniknęli. Dzisiaj, po mniej więcej 30 latach od upadku tzw. socjalistycznych systemów społecznych (nikłych realizacji idei komunistycznych), stwierdzamy coś wręcz przeciwnego: otrzymali moc, jakiej w historii ludzkości jeszcze nie mieli, ponieważ ta moc nigdy jeszcze nie była tak ładnie ukryta, tak zręcznie schowana pod dobrze skrojonym garniturem. Dwaj Towarzysze: X i Abramowski okazują się dzisiaj zatrważająco podobni do współczesnych „urzędników”, których posyłają rządy albo korporacje, albo jakieś nietransparentne centra mocy, żeby wykonali za nich brudną robotę. Są zadbani, pełni ogłady, sympatyczni, kiedy w imię absolutnie (?!) koniecznego cięcia kosztów likwidują państwo opiekuńcze, prawa pracowników, prawa człowieka, wszystkie te przyjazne dla ludzi zdobycze i wolności, o których przez dziesięciolecia myśleliśmy, że są na zawsze nasze. Ci dzisiejsi „towarzysze” nie mają za grosz empatii, zwyczajnie nie mogą, nie potrafią i nie chcą postawić się w sytuacji człowieka walczącego o przeżycie, który nie chce być niedopłacanym automatem wypracowującym zysk ‒ w obecnych czasach uchodzący za jedyną miarę i jedynego boga. Ludzie mający bezpośredni kontakt ze współczesnymi aparatczykami twierdzą, że są oni najwyższym zagrożeniem dla ludzkości, uosabiają całkowity brak zrozumienia dla wszystkiego, co ludzkie, i całkowicie podporządkowują się abstrakcyjnemu kapitałowi. Są grzeczni, na pierwszy rzut oka przyjaźni, ale w ich oczach widać bezwzględny chłód, zupełne niezrozumienie, jakby chodziło o jakieś roboty, którym zapomniano wbudować „ludzkie” elementy. Witkacy się nie pomylił, tylko „panowie w garniturach” w dużo większym stopniu stali się niepokonani.
Skrajny przykład takiej konfrontacji z abstrakcyjnym aparatem zamiast z człowiekiem ukazał przed kilku laty reżyser Ken Loach w filmie Ja, Daniel Blake. Chociaż wydaje się, że ten typowy dla brytyjskiego twórcy realistyczny film o walce zwykłego człowieka z aparatem państwowym należy umieścić na przeciwnym końcu skali estetycznej niż Witkiewicza i jego dzieła, to jednak mamy do czynienia z całkowicie realnym, bolesnym, wręcz tragicznym przedstawieniem Witkacowskich wizji bezdusznej przyszłości, która już nie będzie rozpoznawała człowieka jako jednostki, jako wyjątkowej istoty mającej własne osobiste dążenia i udręki, lecz będzie go wtłaczała w ramy bezdusznych schematów, w biurokratyczne formułki i odczłowieczone warunki życia.
Można by w nieskończoność przytaczać podobne przykłady, ale wspomnijmy tylko obawę Witkacego przed „inwazją ze Wschodu”. Nie było żadnej wojny, żadnej jawnej agresji, a jednak, choćby w dzisiejszych Chinach – państwie, które niewątpliwie przeżywa światową ekspansję – powoli i skutecznie wykształciła się przyprawiająca o dreszcze więź jakiegoś komunistycznego terroru i efektywności kapitału. Nie zaskakuje, że słynny myśliciel Slavoj Žižek w trakcie tzw. filozoficzne -go pojedynku w Kanadzie wiosną ubiegłego roku postawił pytanie:

Mój Boże, czy to naprawdę jest nasza przyszłość? Czy rzeczywiście chcemy żyć w chińskiej opowieści o sukcesie, który zrodził się przez połączenie absolutnych rządów kapitału z autorytarną władzą lub też autorytarnym systemem, w którym wolność i godność człowieka są jakimiś dawnymi, utraconymi kategoriami?.

A tzw. groźba automatyzacji pojawiająca się w tle prawie każdego dramatu Witkacego jako nieunikniona przyszłość ludzkości? Można sobie tylko wyobrażać, co by myślał o dzisiejszej cyfryzacji. Zwłaszcza o tzw. cyfryzacji mózgu i wszystkich możliwościach kontroli związanych z naszym codziennym użytkowaniem urządzeń cyfrowych. Co by powiedział o algorytmach, które analizują i obliczają nasze upodobania i gusty konsumpcyjne, a człowieka rozumieją wyłącznie jako potencjalnego klienta zamawiającego takie czy inne dobra i usługi, jako sposobność osiągnięcia zysku, nieograniczonego gromadzenia kapitału, którego właścicielami tak bardzo pogardzał. Ze wszystkich mechanizacji Witkacy najbardziej obawiał się mechanizacji ludzkiego umysłu, a tej ‒ przywiązani do naszych mobilnych i innych cyfrowych urządzeń ‒ jesteśmy obecnie podporządkowani na każdym kroku.

W ostatnim czasie (od Szalonej lokomotywy w 2012 r.) nie miałam okazji tłumaczyć Witkiewicza. Pewien młody reżyser interesował się co prawda Matką, którą czytał po niemiecku i chorwacku, ale nie zdecydował się zaproponować sztuki teatrowi, twierdząc, że atakuje komunizm. Na próżno usiłowałam mu wytłumaczyć, skąd bierze się negatywny stosunek Witkacego do komunizmu, jak i to, że wypowiedź jakiejś postaci nie oznacza, że reprezentuje ona poglądy autora, lecz tylko podkreśla różnorodność, którą wielkodusznie rozdziela on pomiędzy swoich bohaterów. Często także w usta najbardziej negatywnych postaci i sprzedajnych dusz wkłada swoje najgłębsze myśli o sztuce, ustroju świata, własnych cierpieniach egzystencjalnych, dylematach i lękach. Nie przekonałam młodego reżysera, ale zrozumiałam, że wtedy inscenizacja Matki oznaczałaby dla niego zbyt wielką odpowiedzialność. Jednak kilka dni temu ucieszyłam się z niespodziewanego zamówienia na przekład Matki. Młody reżyser najwyraźniej dojrzał do tego stopnia, że zdecydował się wyreżyserować Witkiewicza. Sezon 2020/2021 w Słoweńskim Teatrze Narodowym w Lublanie skończymy słoweńską prapremierą Matki!
W czasie, gdy nie zajmowałam się Witkacym, odezwała się do mnie Maryla Zielińska, która pisze monografię o zmarłym reżyserze Jerzym Grzegorzewskim. Interesowały ją jego zagraniczne prace, których zresztą nie było zbyt wiele. W Lublanie Grzegorzewski w roku 1986 w Teatrze Miejskim reżyserował sztukę Witkacego ONI. Zielińska chciała zgromadzić jak najwięcej jego współpracowników i dokładnie przepytać ich o przedstawienie, przede wszystkim o współpracę z Grzegorzewskim. W tym spektaklu brałam udział jako tłumaczka, ale też jako dramaturg (co wtedy dla Grzegorzewskiego było pewną nowością); przyznaję jednak, że po 33 latach miałam o przedstawieniu blade wspomnienia. Zielińska obejrzała je na nagraniu z archiwum teatralnego, a ja na wiele jej pytań ledwie potrafiłam odpowiedzieć. Z głębin niepamięci powoli wyłaniały się wspomnienia pięknej i drogocennej współpracy z wielkim reżyserem. Wiele razy mówiłam już o tym, że Grzegorzewski w tamtym trudnym dla Polski, ale też ekscytującym, czasie rozumiał zaproszenie do Lublany jako niespodziewany głos z Europy, którą interesuje Polska i jej trudności, zwłaszcza zaś współpraca i utrzymywanie kontaktów. Sam zaproponował inscenizację sztuki ONI. Choć wybór tekstu wydawał się wówczas bardzo aktualny, Grzegorzewski zakwestionował to kryterium:
Kiedy wybieram sztukę, nie poszukuję żadnej wyraźnej aktualizacji. Istnieją jednak dzieła, które w konkretnej chwili nawiązują lepszy kontakt z rzeczywistością, oddają tę rzeczywistość w żywy sposób. Nie potrafię racjonalnie określić, jak i w jakich warstwach sztuki, którą wybieram, wyraża się ten żywy sposób. Ale czuję – w tym akurat przypadku jest to dramat ONI – że wyraźnie pojawiają się w nim te napięcia i te problemy, którymi dzisiaj żyjemy. Wybór sztuki to kwestia natchnienia. I to jest ważne.
Praca nad spektaklem była trudna, jak zawsze w przypadku artystów, którzy pracują dokładnie i nie stosują skrótów ani uproszczeń. Przyjęcie przedstawienia było „średnie”: ani krytycy, ani publiczność najwyraźniej nie za bardzo wiedzieli, czy oglądają poważny spektakl, czy persyflaż. Mniej się śmiali, a raczej dziwili, co zastanawiało reżysera:

[…] byłem zaskoczony – nie wiem, czy błąd tkwił w przedstawieniu, czy był to mój błąd – ponieważ publiczność to, co działo się na scenie, śledziła z dużą powagą. Sztukę należy grać w napięciu i poważnie, ale wybrzmieć powinna dużo śmieszniej. Bo Witkiewicz to bardzo dowcipny autor, a jego żarty są bardzo zabawne, skrzą się humorem. Może publiczność nie miała na tyle odwagi, by zareagować tak, jak to jest naprawdę śmieszne, miałem wrażenie, że widzowie bali się śmiać.

Spektakl zapisał się w historii naszego teatru jako odważna próba stawiająca przed widzami duże wymagania, choć oni do takich dzieł dramatycznych nie byli wtedy przyzwyczajeni.
W trakcie wizyty Zielińskiej tej zimy, w środku sezonu teatralnego, nie miałam czasu, by obejrzeć nagranie przedstawienia, na jej pytania odpowiadałam z pamięci. Dopiero pod koniec sezonu znalazłam wolną chwilę na spokojne zobaczenie spektaklu i przeżyłam, delikatnie mówiąc, zaskoczenie, a nawet więcej: niemal witkacowski „metafizyczny wstrząs”. Z ciemnego nagrania, z atmosfery światłocienia, przed moimi oczami wyłoniło się świetne przedstawienie z fantastycznymi aktorami, którzy w wielkim stylu, na cienkiej granicy między melodramatem a groteską, bezbłędnie wypowiadali genialne tyrady Witkacego. Ze starego nagrania docierały do mnie ich namiętności, cierpienia i dylematy. Byli piękni i śmieszni w bogatej w szczegóły plastycznej oprawie Barbary Hanickiej i w brawurowym, przemyślanym ze wszystkimi detalami układzie scenicznym Jurka, u którego mise-en-scène przypominało bardziej choreografię niż realistyczne poruszanie się po scenie. Aktorzy bez wyjątku przyswoili sobie nie tylko język Witkiewicza, ale przede wszystkim dotkliwe cierpienia i różne poglądy postaci z przełomu czasów, którym grozi śmierć sztuki i automatyzacja. Przy oglądaniu starego nagrania tekst wydał mi się aktualniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Znane słowa Witkacego we współczesnym kontekście ujawniały wciąż nowe punkty styczne z obecnymi czasami i z naszą nową rzeczywistością. Uległość wobec kapitału, niezdefiniowane, na wpół tajne ośrodki mocy, nieokreśloność władzy – wszystko to dziś można sobie o wiele łatwiej wyobrazić niż tuż przed upadkiem systemów socjalistycznych, kiedy powstawało przedstawienie. Nawet sprzężenie kapitału i sztuk plastycznych, obecnie często pozbawionych znaczenia, będących wyłącznie jeszcze jedną możliwością zainwestowania niewiarygodnie wielkich sum pieniędzy, osiągnęło punkt, który przewidział Witkacy. „Zbyteczne istoty”, „gwałciciele czystego powietrza” ‒ czy genialny jasnowidz przewidział także katastrofę ekologiczną, ku której zmierza planeta?
Jeszcze coś wydarzyło się w tamtym dawnym przedstawieniu, przypomniałam to sobie nawet bez nagrania. Doszło wtedy do nieprawdopodobnej, rzadkiej symbiozy między reżyserem, aktorem i jego postacią. Radko Polič całkowicie, choć nie bez autoironii, wcielił się w Kaliksta Bałandaszka, uzewnętrznił jego nadwrażliwą i egzaltowaną, artystyczną i pod względem artystycznym impotencką osobowość. Grzegorzewski prowadził Poliča jak dyrygent wrażliwy instrument, który stał się prze-dłużeniem jego samego. Nieczęsto widywałam taką twórczą symbiozę. Radko, wyraźna, silna osobowość aktorska, całkowicie poddał się Grzegorzewskiemu i wspólnie, z jakąś szczególną miękkością, stworzyli Kaliksta przeżywającego męki ich obu, egzystencjalny dramat artysty, który, próbując wyrazić siebie, wciąż natrafia na zewnętrzne i wewnętrzne przeszkody. Cierpienie jest w nim samym – jako artysta nigdy do końca z siebie, ze swojej pracy nie jest zadowolony. Jako kochanek nigdy nie jest do końca pewny możliwości absolutnego oddania się innej osobie. Jako jednostka stanowi zagrożenie dla świata, który dąży do unifikacji. A unifikacja (zwana niwelizacją) w dzisiejszym neoliberalnym społeczeństwie jest o wiele wyraźniejsza niż w czasach powstania spektaklu. Teatr i jego sobowtór, moglibyśmy powtórzyć za Antoninem Artaudem; Witkacy i jego dwa sobowtóry: Radko i Jurek. Wszyscy razem ‒ Kalikst Bałandaszek, gigantyczna, majestatyczna, choć też nieco komiczna, autoironiczna postać na krawędzi szaleństwa i bólu. Byłoby niesprawiedliwie, gdybym nie przypomniała pozostałych aktorów, głównie Jožicy Avbelj jako Spiki i niestety nieżyjącego już Srečka Špika jako Tefuana.

PS „Wewnętrzne życie” z Witkacym nie realizuje się wyłącznie w obszarze lęków i bólu wywołanych własną bezsilnością i światem, który niepohamowanie zmierza ku zagładzie. Życie z Witkacym to także życie z humorem, który staje się szyderczym, ocalającym spojrzeniem na świat, na „tak zwaną ludzkość w obłędzie”, dzięki któremu trochę łatwiej znosimy wszystko to, czego w tym świecie nie rozumiemy.
A czasem Witkacy budzi się w nas w swojej najczystszej formie. Przed kilku laty odwiedziłam nowo otwarte Museum Brandhorst w Monachium. W tym prywatnym muzeum sztuki nowoczesnej utworzono specjalną salę, która kształtem nieco przypomina katedrę, aby wystawić w niej cykl obrazów współczesnego malarza amerykańskiego, Cy’a Twombly’ego Lepanto. Te abstrakcyjne obrazy Twombly’ego znałam z Internetu, podobały mi się, ciekawa byłam, jak wyglądają „w realu”. Kiedy weszłam do owalnego pomieszczenia, w którym wielkie płótna oświetlało naturalne światło słonecznego letniego dnia, stanęłam jak wryta, bez słów, bez tchu. W tej samej chwili, zanim jeszcze odzyskałam jasność spojrzenia, zamglonego z powodu niespodziewanego, gwałtownego potoku łez, pomyślałam: Witkacy ma rację, to jest to metafizyczne przeżycie w zetknięciu z dziełem sztuki! Metafizyczny dreszcz istnieje, nieczęsto można go przeżyć, ale dotyka naszej istoty, potwierdza sens naszego istnienia.
Tym, co nas łączy jako ludzi, jako jednostki, jest nasza wrażliwość. Podobna wrażliwość w roku 1986 połączyła artystów: Witkacego, Jurka, Radka i cały zespół, który współpracował przy tym pięknym, utopijnym projekcie – ONI.

Darja Dominkuš, 2020. Fot. P. Uhan.
Radko Polič (Bałandaszek) i Jožica Avbell (Spika). Fot. T. Stojko/Arhiv MGL.

Podziel się z innymi