„Lubię obserwować twarze”

Dorota Niedziałkowska: Odwiedzających Pani stronę internetową wita logotyp „Firma Portretowa Iwona Golor”. W abstrakcyjnym, na pierwszy rzut oka, logotypie można dostrzec uproszczony szkic twarzy. Proszę powiedzieć, skąd pomysł, by inspirować się Stanisławem Ignacym Witkiewiczem?

Iwona Golor: Prawda, że udany? Jednak pomysł na logotyp i wykonanie należy do graficzki Edyty Muchy, moja jest tu tylko kolorystyka – są to trzy podstawowe kolory, których używam w malowaniu. Gdy spojrzeć na moje obrazy, to pierwsze zwracają w nich uwagę ultramaryna i błękity. W logo jest kraplak – czyli ta dolna kropeczka – kolor, którym zaczynam obraz, turkusowa kropeczka boczna to kolor, którym zaznaczam wszystkie najciemniejsze punkty np. kąciki ust, natomiast czerwień z symbolicznej literki „P” to kolor, który kładę jako ostatni w celu wzmocnienia akcentów. Tak więc są to barwy otwierające i zamykające moje malarstwo. Twórczość Witkacego poznałam dużo wcześniej, zanim sama zaczęłam portretować. Każdy malarz ma swój „wygodny” temat, w którym dobrze się czuje i przychodzi mu on z łatwością. Witkiewicz zdecydował się założyć Firmę Portretową. Dla mnie także takim tematem okazał się portret, do którego predyspozycje dostrzegł mój obecny mąż Alek (rysownik, z wykształcenia architekt) w moim debiucie – portrecie bliskiej osoby z rodziny (jak później się okazało, kontrowersyjnym). Byłam wtedy na ostatnim roku studiów. Wtedy też Alek zobaczył moje ekspresyjne pejzaże, malowane poza akademią. Pomógł mi zrozumieć, co jest mi malarsko bliskie, przy nim i dzięki niemu krystalizował się nie tylko temat, ale również mój malarski język. Po skończeniu warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, z pewną nawet ulgą, że w końcu jestem wolna, założyłam stronę na Facebooku, ponieważ chciałam publikować moje portrety, a ze względu na temat, automatycznie przyszła mi do głowy nazwa firmy Witkacego i wykorzystałam ją trochę dla żartu, a trochę na poważnie. Z czasem postanowiłam, że otworzę prawdziwą firmę o tej nazwie i tak działa ona do dziś.

D. N.: Na wernisażu wystawy Portrety w Witkacym w Zakopanem w 2019 r. powiedziała Pani: „Portretuję, bo lubię ludzi”. Witkiewicz w Niemytych duszach pisze: „Jako właściciel wielkiej firmy gębowzorów, czyli po prostu będąc psychologicznym portrecistą, mam tę wadę, że gęba ludzka w niesamowity sposób mnie interesuje”. Czy to znaczy, że Pani motywacje i intencje jako artystki i jednoosobowej firmy są podobne?

I. G.: Maluję portrety, ponieważ fascynuje mnie charakter, natura i dusza człowieka, lubię obserwować twarze i to, jakie emocje się na nich wypisują. Twarz jest dla mnie jak pejzaż, który ciągle się zmienia, i podobnie jak w krajobrazie szukam momentów najciekawszych malarsko i wyrażających najwięcej konstelacji, poluję na światło, gesty, spojrzenia, myśli, chwile prawdziwe, pozbawione jakiejkolwiek autokreacji. Lubię obserwować przechodniów i zgadywać, jakie dana osoba może mieć cechy, zmartwienia, radości, gdzie mieszka, ludzie to chyba moje hobby (śmiech).

D. N.: Na jakich warunkach można zamówić u Pani portret, albo czy – innymi słowy – ma Pani swój „regulamin” firmy?

I. G.: Tak, mam swój regulamin, nieco inny niż Witkacy, ponieważ przewidziałam tylko jeden typ – mój własny – i pod tym względem nie da się ze mną negocjować. Można oczywiście ustalić wielkość płótna lub liczbę twarzy na jednym płótnie, chociaż najchętniej maluję pojedyncze portrety, ale stylistyka, kolorystyka, ujęcie i wymowa wizerunku portretowanego zawsze pozostają po mojej stronie. Maluję ludzi tak, jak ich widzę, podkreślając przy tym pewne cechy czy grymasy, dlatego też nigdy na moich płótnach nie wyglądają neutralnie – idealizacja nie wchodzi w grę. Sama jednak od siebie również wiele oczekuję, wysokiego poziomu malarskiego i szczerości, dlatego jeżeli nie jestem do końca zadowolona z namalowanego portretu, to tworzę kolejny, tak długo aż będę w pełni usatysfakcjonowana. Zupełnie szczerze przed klientem mogę przyznać, że na pewno otrzyma dobry obraz. To, czy się sobie spodoba, to już zupełnie inna kwestia (śmiech). Dlatego też podczas takiego zamówienia klient podpisuje umowę / regulamin, a jego najważniejsze punkty brzmią:
Kupujący oświadcza, że zapoznał się ze stylem malarskim Iwony Golor i jest świadomy, w jakim charakterze maluje.
Iwona Golor zobowiązuje się do rzetelnego wykonania portretu.
Iwona Golor dołoży wszelkich starań, aby obraz reprezentował poziom nie gorszy niż obrazy przedstawione Kupującemu w portfolio (włącznie z rozpoczęciem obrazu na nowo, aż do osiągnięcia własnego zadowolenia z malowanego dzieła).
Kupujący nie ma możliwości oglądania obrazu przed jego ukończeniem.
W momencie ukończenia obrazu wszelkie poprawki na życzenie Kupującego są niemożliwe.
W przypadku niezadowolenia Kupującego z portretu obraz wraz z zaliczką przechodzi na własność autorki (Sprzedającego).

D. N.: Proszę zdradzić jakąś historię – przypadek nietypowego, trudnego czy wyjątkowo wymagającego klienta. Jak radzi sobie Pani z klientami odrzucającymi finalny wizerunek?

I. G.: Wśród klientów, którzy zamówili portret, nie zdarzyło mi się jeszcze odrzucenie, ponieważ zamówienie składają osoby lubiące moje malarstwo. Zazwyczaj są to także ludzie świadomi tego, że portret to równoprawna, wolna gałąź współczes­nego malarstwa. Scenariusz zazwyczaj jest taki sam: pierwsze zetknięcie się ze swoim portretem olejnym powoduje pewną dezorientację, czasem nawet odrobinę niezadowolenia, potem przychodzi akceptacja, odczucia bywają bardzo spolaryzowane. Jednak im dłużej klient patrzy na portret, tym bardziej mu się on podoba. Dlatego też tuż przed pokazaniem obrazu ostrzegam, że pierwsze wrażenie może być lekkim wstrząsem, ponieważ portretowany zderza się z cechami, które czasem niechcący w nim odsłaniam. Poza tym zobaczenie swoich rysów jako ekspresyjnej, pełnej koloru wizji malarskiej jest, rzecz jasna, bardzo niecodziennym doświadczeniem. Miałam tylko jedną klientkę, której od pierwszego spojrzenia obraz bardzo się spodobał i muszę przyznać, że wtedy to ja byłam po raz pierwszy zaskoczona! W pozostałych przypadkach scenariusz wyglądał jak powyżej.
Ale jeżeli pyta już Pani o historie odrzuconych portretów (malowanych nie na zamówienie), to trochę takich było (śmiech). Do tego grona z pewnością można zaliczyć mój, wspomniany wcześniej portretowy debiut – portret osoby z rodziny, która kategorycznie nakazała go zniszczyć. Oczywiście tego nie zrobiłam. Jednak obrazu, przez wgląd na tę osobę, nigdy nie wystawiłam w rodzinnych stronach. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że moje malarstwo może wywoływać żywe emocje, co było dla mnie o tyle zaskakujące, że nie miałam żadnej innej intencji poza oddaniem rysów portretowanej. Teraz akceptuję tego typu reakcje, uważam, że portretowany ma prawo się oburzyć, każda emocja, którą wywołuje obraz, oznacza, że malarstwo działa. Moja intencja nigdy nie jest obraźliwa, co więcej, myślę o portretowaniu w kategoriach malarskich a nie estetycznych, kiedy obraz jest dobry, czuję to. Maluję szybko, spontanicznie, kierując się intuicją, nie zaś intelektualnym konceptem. O tym, że portret może wywołać kontrowersje lub nie zostać zaakceptowany, dowiaduję się od Alka (śmiech).
Z początku łatwiej było mi zrozumieć brak akceptacji wizerunku u osób niezwiązanych ze sztuką, jednak szybko przekonałam się, że np. malowani przeze mnie w różnych projektach aktorzy także na swoje oblicze patrzą nie tylko przez pryzmat sztuki, szczególnie jeśli maluję ich prywatnie, poza kreacją sceniczną. Podczas jednego z dużych projektów portretowych spotkałam się nawet z żądaniem zniszczenia namalowanego wizerunku. Chociaż wciąż mam cichą nadzieję, że było to stanowisko managera, który nigdy nie pokazał artystce obrazu. Takich odrzuconych portretów mam już kilka w kolekcji, może na starość nawet zrobię wystawę „obrazów zakazanych” (śmiech).

D. N.: Proszę opowiedzieć o kuchni artystycznej: najpierw robi Pani zdjęcia, potem szkice, następnie Pani maluje? Jakie są stosowane przez Panią techniki?

I. G.: Najpierw spotykam się z osobami portretowanymi, żeby poobserwować, zebrać wrażenia, a następnie wykonać zdjęcia podczas swobodnej, żywej rozmowy. Później powstają szkice, aktualnie na tablecie, które ostatecznie przekładam w oleju na płótno, wiedząc (już na etapie szkicu), jaki dokładnie efekt chcę uzyskać. Wcześniej, zanim kupiłam iPada, szkice wykonywałam ołówkiem na papierze i nie byłam w stanie przewidzieć, w którą stronę (pod względem atmosfery, światła, kolorystyki) podąży portret olejny, czy w ogóle się uda. Tego wszystkiego, co chciałam zawrzeć w portrecie, poszukiwałam w czasie rzeczywistym na płótnie, teraz kreuję to na etapie cyfrowego szkicu. Jednak nie wszystkie uzyskane cyfrowo efekty mogę przełożyć na płótno, chociażby świecenie konkretnego koloru, który często, żeby utrzymać pewne napięcie i istotną dla mnie świetlistość w obrazie, muszę zastąpić innym.

D. N.: W folderze zakopiańskiej wystawy portretów aktorów Teatru Witkacego Jacek Kurek napisał: „Nikt w pełni nie jest sobą, jeżeli nie odnajdzie tego, w którego oczach dopełnia własnego obrazu”. Czym jest dla Pani portret?

I. G.: Portret jest dla mnie ukazaniem tego, co znajduje się na zewnątrz i wewnątrz człowieka, to szeroko rozumiana podobizna. Myślę, że nie mam szans konkurować z mistrzem słowa Jackiem Kurkiem, który rzeczywiście uchwycił pewną kwintesencję! (uśmiech)

D. N.: Maluje Pani w stylu ekspresjonistycznym. Wydaje się, że Pani mistrzowie to Francis Bacon i Lucien Freud. Czy mam rację?

I. G.: Podziwiam i szanuję Bacona, uwielbiam portrety Freuda, jednak moim pierwszym mistrzem jest Vincent van Gogh – niby trywialne, w końcu jego obrazy są dosłownie wszędzie i prawie wszyscy go kochają, ale bez wątpienia na to zasługuje! Jednak jako malarka uważam to za fenomen, ponieważ jego twórczość jest naprawdę wymagająca i niełatwo zrozumieć ten geniusz! Bywało, że te same obrazy, które kiedyś kochałam, rozczarowywały, ale z czasem na nowo odnajdywałam w nich kolejne jego znakomite posunięcia malarskie, jednym słowem malarsko dojrzewałam przy van Goghu, czytałam jego listy, biografie, czuję go nie tylko malarsko, lecz także jako człowieka, często bardzo trudnego. To wielki geniusz, tak żałośnie smutno przegapiony za swojego życia. Od kilku lat drugim moim mistrzem jest David Hockney, inspirujący kolorem i niezwykłym spojrzeniem na pejzaż. Po zetknięciu się z jego obrazami na żywo, otaczający świat zaczęłam przez moment trochę widzieć jego oczami! Uwielbiam w nim tę prostotę podejścia do malowania, tematu, szczerości i urocze poczucie humoru. Lubię wszystko, co szczere, a tym samym proste, wierzę w genialną prostotę. Hockneyowi przypisałabym jasny, soczysty niebieski kolor, van Goghowi zaś umbrę, tak postrzegam ich charaktery – przeciwstawnie, ale uzupełniająco.

D. N.: Projekt charytatywny Wyjść z twarzą przyniósł Pani rozgłos. Proszę go przybliżyć naszym czytelnikom.

I. G.: Był to projekt malarski, który zorganizowałyśmy razem z Elą Kraszewską z Galerii Wiele Sztuki. Ela czuwała nad organizacją i managerowaniem, ja malowałam. Tak powstał cykl ponad 40 portretów olejnych przy współpracy z przedstawicielami kultury polskiej. Po raz pierwszy zetknęłam się z tak wybitnymi i barwnymi osobowościami, jak: Grzegorz Turnau, Andrzej Seweryn, Krzysztof Zanussi, Marian Zembala, Aleksandra Konieczna, Leszek Możdżer, Jerzy Bralczyk, Jerzy i Maciej Stuhrowie, Andrzej Pągowski, Jan Frycz, Czesław Mozil, Chris Niedenthal i wielu innych. Wtedy poznałam też Jurka Owsiaka, z którym mam kontakt do dziś i któremu wiele zawdzięczam. Cała kolekcja Wyjść z twarzą została zaprezentowana na uroczystym wernisażu w foyer Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie, podczas którego odbyła się licytacja wszystkich portretów, a cały dochód został przeznaczony na rzecz dzieci będących pod opieką Fundacji Joanny Radziwiłł „Opiekuńcze Skrzydła”. Było to wydarzenie jednodniowe, po licytacji wszystkie obrazy „rozeszły się”, a ja niestety w całości nigdy już nie wystawiłam tego cyklu. Najbardziej było mi żal „pozbywać się” mojego ukochanego portretu Jana Frycza. Poprosiłam więc moją siostrę, żeby go dla mnie wylicytowała… (śmiech). Ale bardzo się cieszę, że to właśnie u mnie wisi! Doświadczenie związane z tym projektem było niezwykłe, stresujące, momentami ciężkie, ale satysfakcjonujące – szczególnie kiedy go ukończyłam, bo z początku wizja namalowania kilkudziesięciu portretów wydawała się trochę utopijna (śmiech).

D. N.: Oprócz portretów maluje Pani też pejzaże – w jaki sposób podchodzi Pani do „portretu” natury?

I. G.: W praktyce do pejzażu podchodzę inaczej niż do portretu, chociaż właściwie cel jest taki sam: prawda. Pejzaż maluję wyłącznie z natury, w plenerze, portret tylko ze zdjęcia (oczywiście jak wcześniej wspominałam, obowiązkowo muszę poznać portretowanego na żywo, w innym wypadku nie podejmuję się zlecenia). Fotografia jest w stanie uchwycić tak ulotny, wiele opowiadający grymas na twarzy, ale nie potrafi oddać ulotności pejzażu. Wyruszam w plener z płótnem i farbami, bądź coraz częściej z iPadem (tym pomysłem zaraził mnie Hockney!), w poszukiwaniu inspirującego miejsca, maluję to, co widzę i czuję, później w pracowni – jeśli obraz w naturze powstał cyfrowo – przekładam go na technikę olejną. Tablet sprawdza się cudownie również nocą! Stąd ostatnio maluję wiele nokturnów, czego wcześniej nie robiłam, a zmrok stał się dla mnie symbolem malarskich tułaczek.

D. N.: W warsztacie artysty współczesnego pojawia się komputer. Na ile jest to istotna zmiana? Czy bliższe jest Pani malarstwo tradycyjne, czy to wsparte narzędziami informatycznymi?

I. G.: W moim przypadku komputer (laptop) w pracowni zastępuje wydrukowaną fotografię. Jest to jednak o tyle wygodne, że mogę sobie przybliżyć dowolnie każdy mały szczegół. Inni artyści używają komputera do bardzo różnych twórczych celów, w moim przypadku jest to chyba najprostsze zastosowanie.
Inaczej ma się sprawa z malowaniem na tablecie zastępującym mi częściowo płótno! Oczywiście tworzenie cyfrowe jest znacznie łatwiejsze niż twórczość warsztatowa, ale nie pachnie, a ja kocham zapach oleju i terpentyny, gęstość i oleistość farby, a tego tablet mi nie zastąpi. Jednak muszę przyznać, że od kiedy tworzę cyfrowo, moje malarstwo tradycyjne ewoluowało w niezwykle szybkim tempie i w kilka miesięcy przeskoczyłam, myślę, dobrych kilka lat! To urządzenie ma niewiarygodnie trafne symulacje bodaj wszystkich technik i pędzli, precyzyjnie reagując na nacisk, kąt nachylenia czy szybkość, dzięki czemu staje się malarskim poligonem, rodzajem zaawansowanego szkicownika, gdzie zapisać mogę prototyp swojej wizji. Dzięki temu mogę łatwiej dochodzić do pewnych przełomów i otwierać się na różne nowe malarskie rozwiązania. Poza tym oprócz kosztów, które ponosi się jednorazowo za sam sprzęt, jest to darmowa forma tworzenia. Technologia wciąż wpływa na sztukę i przesuwa jej granicę. Niewiarygodne, bo kiedyś stroniłam od wszystkiego, co nowoczesne, a paradoksalnie do tabletu przekonał mnie malarz starszego pokolenia – Hockney.

D. N.: Przepraszam za może zbyt bezpośrednie pytanie, czy z działalności własnej firmy instytucjonalizującej Pani pasję daje się dziś utrzymać?

I. G.: Oczywiście, to nie jest żadna tajemnica, póki co zarabiam tyle, żeby w miarę swobodnie tworzyć. Po odjęciu kosztów pracowni, firmy i materiałów – przy obecnej liczbie zleceń / sprzedanych obrazów – zostaje miesięcznie niewielka górka, którą w dużej mierze wydaję na malowanie obrazów nie na zamówienie. Gdybym zarabiała więcej, wtedy mogłabym pozwolić sobie na jeszcze większą liczbę zamalowanych płócien (śmiech). Średni koszt obrazu o formacie około 200 × 150 cm, przy zastosowaniu farb wysokiej jakości i dobrego płótna – na czym oszczędzać nie wolno, to kwota około 800 zł (nie wliczając kosztów czynszu pracowni). Dla mnie ideałem byłoby móc namalować w ciągu miesiąca co najmniej 10 takich płócien, można by rzec, że jestem psycho-malarką maniaczką (śmiech). W moim wieku tylko nieliczni twórcy mają szczęście utrzymywania się w 100 procentach z twórczości, ale w znakomitej większości są to malarze komercyjno-dekoracyjni. Wszyscy, których znam, żeby malować, pracują na etacie i przez to mają mniej czasu oraz energii na tworzenie. Większość z nich od lat twórczo stoi w miejscu, a często są to bardzo uzdolnieni ludzie. Błędne koło, ponieważ uważam, że jedynym rozwiązaniem, by się malarsko rozwijać, jest poświęcenie się temu bez reszty.

D. N.: Nad czym Pani teraz pracuje?

I. G.: Obecnie pracuję nad dwoma projektami. Pierwszy – Koniec świata – to cykl 12 obrazów malowany na prywatne zamówienie. Natomiast drugi – Śląscy My – to projekt zainicjowany przez cudownych kolekcjonerów art brut, Anię i Teodora Segietów, w którym weźmie udział ok. 15–20 osób kultury ze Śląska m.in. Jan Miodek, Krzysztof Respondek, Robert Talarczyk, wcześniej wspomniany Jacek Kurek i wielu innych wspaniałych! Dla odmiany będą to wielkoformatowe płótna 200 × 150 cm w nieco innej odsłonie stylistycznej i kolorystycznej.

 

D. N.: Czy jest coś, czym chciałaby się Pani podzielić z czytelnikami „Witkacego!”?

I. G.: Tak. Chciałam zwrócić uwagę na Martina Imricha, moim zdaniem młodego geniusza malarstwa, którego Polska od dawna przegapia. Dziękuję.

D. N.: Dziękuję za rozmowę.

Podziel się z innymi