Zanim Irena Solska pojechała na gościnne występy do Chorwacji, Chorwacja przyjechała do Krakowa. 5 marca 1910 r. na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego wystawiono Trylogię Dubrownicką autorstwa Ivo Vojnovicia, chorwackiego patrycjusza, dramaturga i kierownika literackiego Teatru Narodowego w Zagrzebiu. Tego samego dnia w wydaniu popołudniowym „Nowej Reformy” ukazał się artykuł Heleny d’Abancourt de Franqueville, tłumaczki chorwackiej sztuki na język polski, przygotowujący krakowską widownię na to teatralne spotkanie i wyjaśniający pokrótce tematykę prezentowanego utworu. Narracja historycznego marzenia, które w XX w. stało się jedynie powidokiem, każe wyobraźni polskich widzów przenieść się do nieco egzotycznych i mitycznych rejonów Europy:

Płyńmy na południe roziskrzonym w słońcu Adriatykiem – na Dalmatyńskim jego wybrzeżu, na szerokości mniej więcej Rzymu, wybiegnie ku nam na wody śmiały i zbrojny w twierdze Dubrownik-Raguza, strojny w rozmaryn wonny i pinie. Gniazdo to kamienne tuli się północą do wzgórz, z których z wolna zstępuje nad barwne morze i grozi nieznanej dali murami i basztami, które od czasów średniowiecza i renesansu strzegą dawno prześnionych snów w tych ulicach, jak i w kamieniu wykutych, w pałacach i kościołach budzących wspomnienia włoskiej kultury i sztuki. Dziwne to miasto kojarzy w sobie słowiańsko-włoskie pierwiastki z jakąś tajemniczą patyną wschodu [...]. Na barwnych falach morza przybijało do brzegów Raguzy bogactwo, wewnątrz zakwitała kultura, rozwijała się nauka i sztuka, zwłaszcza w wiekach XVI i XVII – wytwarzał ją przede wszystkim patrycjat, owa „Vlastela dubrovacka”, odosabniająca się z czasem coraz bardziej od reszty narodu: mieszczaństwa i ludu. Duch jej, coraz więcej w sobie zasklepiony, maleje, następstwem tego zachwiewa się i swoboda, a z nią „Vlastela” dubrovnicka” kona smutną konsekwencją skończonego, a może niewypełnionego posłannictwa – kona nie bez walki, nie bez protestu i nie bez dumnej rezygnacji. I to właśnie jest osnową „Trylogii dubrownickiej”, tego najlepszego może współczesnego dramatu chorwackiego.

W treści sztuki tłumaczka dopatrywała się odległego echa naszych własnych, polskich „przejść i bólów”. Te eufemistyczne stwierdzenia i szukanie paralel z wydarzeniami w Polsce miały zapewne ułatwić odbiór dramatu i między wierszami budować wspólnotę doświadczenia krajów słowiańskich pogrążonych w kryzysie kulturalno-politycznym, a niegdyś samodzielnych, niepodległych. Prasa chorwacka pisała o podobieństwach między Krakowem a Dubrownikiem, miastami historycznymi, kulturalnymi i tragicznymi. Podkreślano też fakt, że krakowska premiera była jednocześnie pierwszą zagraniczną premierą chorwackiej sztuki.

Premiera Trylogii... nie przyniosła spektakularnego sukcesu, jednak chwalono  umiejętny rozdział ról w trzech częściach dramatu, co mogło wpłynąć na uwydatnienie głównej idei całego utworu. Irena Solska zagrała potrójną rolę: Deszy Palmotić, Pauli Beneszy i Idy  de Luccardi-Volzo, a Stanisława Wysocka podwójną rolę patrycjuszki Marii. Części te są ze sobą dość luźno powiązane (zachowana jest jedność miejsca, ale nie czasu i akcji, gdyż fabuła ma kilka wątków, a niektóre z nich, jak np. rozmowa Deszy z Osatem Wielkim są „wmontowane” w całość, a każda część dotyczy innego okresu po upadku miasta w 1806 r.).

Jak pisze Natalia Jakubowa, Vojnović miał dobre relacje z teatrem krakowskim, a prasa lokalna we wzmiankach dotyczących premiery jego sztuki mówiła o współpracy między teatrem zagrzebskim i krakowskim. Na fali tej współpracy Solska, ale i Wanda Siemaszkowa zostały zaproszone do Zagrzebia i zagrały tam w ramach jubileuszu Juliusza Słowackiego w dniach 14–17 maja 1910 r. „Polskie występy” stały się możliwe, ponieważ, jak donosi w krótkiej nocie Tadeusz Stanisław Grabowski, skrywający się pod pseudonimem Pajo, dyrekcja teatru chorwackiego w Zagrzebiu chciała się odwzajemnić za wystawienie sztuki Vojnovicia. Solską zaproszono z powodu jej mistrzowskiej gry aktorskiej oraz po to, aby aktorka pomogła pokonać trudności w wystawieniu Lilli Wenedy, która miała być zaprezentowana z okazji 100. rocznicy urodzin polskiego poety. Włodzimierz Kot przypomina:

Jesienią roku 1909, a więc dokładnie w setną rocznicę urodzin Juliusza Słowackiego uczciły jubileusz prawie wszystkie poważne chorwackie czasopisma literackie. Większe artykuły i prace o poecie zamieściły: „Savremenik”, „Obzor”, „Prosvjeta”. Wielka miłośniczka literatury polskiej dr Zdenka Marković pisała o Słowackim z okazji jubileuszu w „Pobratimie”, zaś Miroslav Sakač w „Hrvatskiej Smotrze” [...].

Jubileusz Słowackiego był więc wydarzeniem, o którym szeroko informowano opinię publiczną, starając się zainteresować przyszłych widzów twórczością polskiego romantyka.

Centralnym punktem programu z 1910 r. było wystawienie Lilli Wenedy, a obok niej Nory Ibsena oraz Śmierci Ofelii Wyspiańskiego. Jakubowa stwierdza, że było to wydarzenie bez precedensu, gdyż w Zagrzebiu podważano znaczenie i sens zapraszania artystów, którzy nie są dobrze znani na innych scenach krajów słowiańskich. Ponadto badaczka zastanawia się, jak początkującemu tłumaczowi, skromnemu nauczycielowi gimnazjalnemu, zaledwie 27-letniemu Julije Benešiciowi (1883–1957), który był pośrednikiem między oboma teatrami, udało się doprowadzić do realizacji tego projektu.

Związki Benešicia z Polską sięgają co najmniej 1899 r., kiedy jeszcze jako gimnazjalista korespondował z kolegami z Warszawy, Poznania, Krakowa, Łodzi, Torunia i Lwowa; udało mu się też nawiązać kontakt z Elizą Orzeszkową i synem Henryka Sienkiewicza, z którym wymienił kilka listów. W 1902 r. pojechał do Polski i zaczął studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, które kontynuował z przerwami przez 5 semestrów (1902/1903, 1903/1904 i 1906/1907), słuchał wykładów m.in. Mariana Zdziechowskiego, był bardzo aktywnym członkiem powstałego w 1901 r. Klubu Słowiańskiego, skupiającego wielu wybitnych slawistów tamtego czasu. W okresie od 1900 do 1910 r. Benešić przełożył już kilka polskich utworów (np. dwie sztuki Włodzimierza Perzyńskiego Lekkomyślna siostra, Majowe słońce, Sienkiewicza Na polu chwały, Gabrieli Zapolskiej Moralność Pani Dulskiej, Mężczyznę, Zofii Wójcickiej Dyletantów, Józefa Weyssenhoffa Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego) oraz kilka dzieł autorów niepolskich, opublikował kilkanaście artykułów o tematyce polskiej, słowiańskiej, teatralnej w pismach polskich i chorwackich. Wydaje się więc, że jego relacje polsko-chorwackie, jak i teatralne miały już solidny grunt i mogły mu pomóc w zrealizowaniu całego międzynarodowego przedsięwzięcia. Pamiętajmy, że Benešić był człowiekiem-instytucją i od młodzieńczych lat zdradzał zdolności organizatorskie.

Być może pewną rolę odegrał tu jeszcze jeden czynnik – Ivo Vojnović miał zauroczyć się w grą aktorską Ireny Solskiej i wedle teatralnej legendy w 1912 r. napisał dla niej sztukę Pani ze słonecznikiem / Gospodja sa suncokretom, wystawioną potem w Krakowie w 1913 r. Dlatego, niejako dodatkowo, mogło mu zależeć na przyjeździe polskiej artystki do Zagrzebia i urzeczywistnieniu wymiany teatralnej.

Solska, jak informuje Grabowski, przyjechała do Zagrzebia z Rijeki w nocy z piątku na sobotę (z 13 na 14 maja). Już następnego dnia miała próbę i została przywitana z honorami przez Vojnovicia, który przedstawił jej chorwacki zespół HNK. Z tej okazji dyrektor teatru Josip Bach wygłosił płomienne przemówienie o tym „że Polska przysłała Chorwacji najznakomitszą przedstawicielkę swej sztuki dramatycznej, aby starodawne węzły przyjaźni obu narodów jeszcze bardziej zacieśnić”. Solska grała po polsku, a chorwaccy aktorzy wypowiadali swoje kwestie po chorwacku, ale do programu sztuki dołączono m.in. „tłumaczenie znacznego fragmentu utworu Wyspiańskiego”. Nie była to odosobniona praktyka, aby zaproszony gość grał w swoim języku narodowym, gdyż w 1853 r. amerykański, czarnoskóry aktor Ira Aldbridge (1807–1867) grał w Zagrzebiu po raz pierwszy po angielsku.

Gościnne występy obu artystek były bardzo udane (choć Solska nieco przyćmiła Siemaszkową) i zostały dobrze przejęte przez krytykę, w czym ogromna zasługa Benešicia, który wybrał „utwory najbardziej sympatyczne i najbardziej przystępne dla niepolskiej publiczności”. Przetłumaczył Lillę Wendę, ale i Śmierć Ofelii Wyspiańskiego, starając się przełożyć dzieło Słowackiego na język chorwackiego modernizmu i przygotować widzów do odbioru obu sztuk. Jego przekład Lilli Wenedy z 1910 r. był pierwszym i, jak dotąd, ostatnim przekładem tej sztuki polskiego romantyka na język chorwacki. Benešić w artykule Irena Solska, poprzedzającym wydarzenie teatralne, przedstawił obie aktorki jako spadkobierczynie wielkiej artystki, Antoniny Hoffmannowej i światowej sławy Heleny Modrzejewskiej. Solską zaprezentował jako współczesną, niezwykle utalentowaną aktorkę, specjalizującą się w psychologicznych, skomplikowanych rolach oraz w rolach fantastycznych, w których obecny jest symbol, abstrakcyjna myśl, coś nieuchwytnego. Zagrzebska publiczność wiedziała więc, kogo może się spodziewać podczas gościnnych występów. Pewne obawy co do wystawienia Lilli Wenedy, a więc sztuki autora zupełnie do tej pory nieznanego w Chorwacji, miał Ludwik Solski. Solska wspominała: „Dyrekcja teatru w Zagrzebiu sprowadziła mnie na Lillę Wenedę. Grać miałam poza tym Norę Ibsena oraz Śmierć Ofelii Wyspiańskiego. Solski bał się, bo to «południowi barbarzyńcy», nie będzie dobrze. Było świetnie”. Wspomnienia artystki, zawierające tę opinię męża – słynnego reżysera i ówczesnego dyrektora Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie – są oczywiście świadectwem minionych wydarzeń teatralnych, ale i wcale ciekawym przyczynkiem do badań nad meandrami relacji polsko-chorwackich, czy też słowiańskich: Północy i Południa na początku XX w. Te były nierzadko obiektem nie tylko analiz, ale i pożywką dla tworzenia wielu mitów recepcyjnych, komparatystycznych itp.

Występy Solskiej w Zagrzebiu były dla niej epizodem, ale z pewnością był to epizod znaczący, który wywarł wrażenie w środowisku teatralnym (choć publiczność nie dopisała tak licznie, jak oczekiwano) i mógł być punktem zwrotnym w jej karierze. W lutym 1910 r. artystka wystąpiła w Wiedniu na polonijnych obchodach rocznicy urodzin Słowackiego, zorganizowanych przez akademickie stowarzyszenie „Spójnia”. Recytowała utwory poety z akompaniamentem muzyki Fryderyka Chopina, w wykonaniu wiedeńskiego pianisty rodem z Polski, Juliusza Wolfsohna. W gazecie „Polnische Post” odnotowano ogromne zainteresowanie, z jakim spotkał się gościnny występ „wielkiej tragiczki z krakowskiego teatru”. W maju grała w Zagrzebiu. Potem pojechała do Berlina, planowała podróż do Londynu. Wszystko to miało być swoistym preludium do dalszych występów za oceanem, w Ameryce, „śladami Modrzejewskiej”, które jednak nie doszły do skutku ze względu na chorobę córki aktorki – kilkuletniej Haneczki. Solska również nigdy więcej nie przyjechała do Zagrzebia.

 

Julije Benešić

Wizyta Pani Ireny Solskiej

Tłumaczyła z chorwackiego Małgorzata Vražić

Konsultacja językowa Jolanta Sychowska Kavedžija

 Nora to młoda kobieta, która nigdy nie jest naprawdę wesoła, ponieważ męczy ją skrywana tajemnica; śmieje się, żeby sprawić radość dzieciom i mężowi. Jest męczennicą, mimo że nie jest tego świadoma, jest ofiarą męża, który postrzega ją jedynie jako zabawkę, skowronka. Wszyscy są w niej zakochani, ale nikt jej nie kocha. „Wy kochacie się we mnie, ale mnie nie kochacie” – jak sama mówi. Kiedy mąż powie swoje „fuj!” i potem wielkodusznie jej wybacza (tu p. Anić był dobry!), to wtedy rodzi się w niej nowa kobieta, a raczej nie nowa, ale prawdziwa, prawdziwa kobieta, która do teraz była ukryta, zatajona, która podjęła pierwszą decyzję w swoim życiu: odejść. Ta zdeterminowana kobieta, odchodząc, nie płacze, a męża słucha z kamiennym spokojem; po prostu zgadza się na wszystko. Odeszła bez pocałunku, konwencjonalnie wyciągnęła rękę, przy wyjściu popatrzyła na pokój dziecinny i odeszła bez teatralnych i tragicznych gestów.

Nora p. Solskiej jest nowa, inna od wszystkich dotychczasowych. Przede wszystkim jednak w każdym ruchu jest prosta i wyrafinowana. Odchodząc, nie płacze, męża słucha z kamiennym spokojem, po prostu zakłada rękę na rękę, kieruje spojrzenie swoich ogromnych, pięknych oczu na męża i słucha. Nie macha z rozpaczy rękoma, nie odchodzi z trudem, ponieważ nikt jej do tego nie zmusza – znika jak cień.

Nora p. Solskiej daje sztuce nowe życie i spaja w nową całość. Pani Kernicova według niemieckiej maniery stworzyła w zeszłym roku dwie Nory: jedną wesołą, drugą zrozpaczoną. W przypadku takiej dwoistej kreacji postaci nie dziwi, że człowiek na końcu ma nadzieję, iż ona może jednak zostanie, ponieważ zmieniła się już raz, to może zmienić się ponownie. Ibsen też kiedyś posłuchał się niemieckiej szkoły, chociaż z ciężkim sercem, dodając wersję ze szczęśliwym zakończeniem. Jakże to rozwiązanie u Solskiej jest niemożliwe, absurdalne! Ona jest integralną, żywą osobą od początku do końca, a nie uosobieniem jakiegoś problemu. Solska jest wielka w rozumieniu roli, a genialna w ruchach, które początkowo wydają się niezauważalne. Jakże ona siedzi przy piecu, pochyla się nad fortepianem, otula się chustą, a w końcu wychodzi, ledwie oglądając się na dziecinny pokój. Taka Nora jest prawdziwa, zrozumiała, a nie chorobliwa i histeryczna, jaką to do tej pory widywaliśmy.

I p. Borštnik wiedział, jak z nią grać. Mrok przy piecu zadziałał niezwykle: w grze Borštnika i Solskiej była poezja, a mówili tak, jak cichnie muzyka.

Później po raz pierwszy widzieliśmy Śmierć Ofelii Wyspiańskiego po polsku. Scenę umierania, szaleństwa i skoku do rzeki. Przechodzi po scenie, śpiewając i kłaniając się księciu – Hamletowi: „Kochanku – Mości książę!”. Wybucha śmiechem, nagle staje, rozgląda się ze strachem i modli się o przebaczenie. Naraz rozrzuca kwiaty, które trzymała w ręce i śpiewa polską piosenkę wedle własnej kompozycji. Nachyla się nad rzeką i każdą falę pyta smutnym głosem, który naśladuje szum strumyka: Umrę, nie umrę, umrę, nie umrę... Śpiewa i znika! Kiedy się nachyliła nad starym pniem i wstała, wyglądała niczym nimfa wodna, wychodząca z wody. Biała jak księżyc, lekka i gibka niczym pióro w powietrzu, „powiewna”, jak mówią Polacy.

A potem widzieliśmy bladą, młodą dziewicę Lillę. To dziewczyna, która bez przerwy płacze. Jej płacz to wiersz, a nie szloch, jej głos to roszczenie, a nie prośba. Ponownie, tak, jak w przypadku Ofelii, jest lżejsza od oddechu, miększa od pajęczyny:

Za mną jest każdy kwiat i każdy gołąb,

Co biały jak ja, swą mnie siostrą mniema;

I ten jest za mną, co nad gołębiami

W nieba błękicie jeszcze wyżej lata;

A gdy mnie nazbyt przyciśnie nieszczęście,

Gotów odebrać gołębiowi skrzydła

I mnie dać skrzydła, bym od ludzi poszła.

Odeszła, chcąc ocalić ojca. Za inspirację dla stworzenia postaci tej dziewicy, podobnej dziwnemu kwiatu, posłużył Słowackiemu jeden napis w Villeneuve w Szwajcarii. To napis nagrobny z XVI w., mówiący rzekomo o rzymskiej kapłance Julii Alpinuli, która jest tam pochowana.

Exorare patris necem non potui.

Male mori in fatis illi erat.

Vixi annos XXIII.

Chciała ocalić ojca, ale nie mogła, ponieważ była mu przeznaczona śmierć. Umarła w wieku 23 lat. Tę dziewicę przeniósł Słowacki do Polski. Mówił sam:

Chciałem kwiat łączny przenieść do Polski: niosłem go ze świętym uczuciem, aby nie strącić zeń rosy, listka nie ułamać. Ta mara srebrnej białości, która na dziwnej zieleni łąk szwajcarskich, na odłamie skały stawała przede mną, teraz zmartwychwstawszy nad Gopłem, opowiedziała swego poświęcenia się historię; cicha, czysta, biała i spokojna, ale głęboko w serce nawet przez ojca własnego raniona.

Solska, jak tylko podniosła się kurtyna, powiedziała: „O”! Ten okrzyk zawierał w sobie całą tragedię Lilli Wenedy. Obróciła się wokół siebie, owinęła się białą sukienką haftowaną w złote gwiazdy:

„O! Siostro moja, jak ty zadumana!”. A siostra, Roza Weneda gotuje kości, wyrzuca je i przepowiada przyszłość. Nie pozwala harfiarzom rozpaczać, a w szale straszliwej zemsty depcze ludzkie serca... Ajschylosowa Eumenida, która krzyczy: „Zwycięstwo! Sto ludzkich serc za zwycięstwo!”.

Gromada ludzi, złote harfy, hełmy, tarcze i miecze, okrzyki wojenne, oklaski, płacz, a nad tym wszystkim gołębica – Lilla. Martwa w skrzyni zamiast harfy, jak z wosku.

„Jakiż mi zakład z córki niekochanej?” – pyta Gwinona, krwiożercza kobieta z Islandii, chcąca utwierdzić Lillę w przekonaniu, że ojciec jej nie kocha. Lilla klęcząc, skuliła się, stając się małą i okrągłą, tworząc linię, która się miękko zakręca od głowy ku lędźwiom i od kolan z powrotem do stóp. Przebiega po scenie jak promień światła. Nie słychać jej kroków. Płynie. A piękna jest, kiedy klaszcze z radości, że wreszcie uratowała ojca. Nigdzie ani jednego krzyku, który rozdziera uszy, ani jednej łzy, która rozrzewnia pospólstwo. Wielkiej sztuce nie trzeba ordynarnych efektów, ani łechtania najprymitywniejszych uczuć. Derwid, starzec o wspaniałej sylwetce Fijana, z zawsze podniesioną głową dotyka włosów niczym strun harfy i płacze, łzawi jak ścięte drzewo, upada i wzdycha. Jest w nim jakiś grecki rys. Słowacki mówi, że jego dramat jest na wpół Eurypidesowski. Na to wskazują partie chóru.

Tak, a włosy Solskiej! Niczym dojrzały złotoczerwony jęczmień, niczym świetlista miedź i obmywa nimi krwawe łzy ojca, deklamując wspaniałe wiersze Słowackiego, jakby nigdy nie miała już zmyć ojcowskiej krwi z koszuli włosów.

Słowacki został przedstawiony dostojnie. Irena Solska przyjechała, żeby nam pokazać, jak się gra czułość, miłość, dumę i wdzięczność. Lilla Weneda została nam pokazana w formie, w jakiej się ją wystawia w Krakowie na scenie Teatru im. Juliusza Słowackiego. Dwudzielna scena odtworzona na podstawie krakowskich fotografii. Reżyseria p. Raicia była obrazowa i niesłychanie gustowna. Na przykład czwarty akt to żywy obraz, kiedy wchodzi Lilla Weneda z kwiatami na głowie, Lech, Gwinona czekają z lewej, a Gryf z prawej strony. Piękne są w scenach z dwunastoma kamieniami zielone drzwi, które się dyskretnie zamykają, kiedy wchodzi Lilla. Wiele w tym wszystkim smaku, co pasuje do p. Solskiej, która jest uosobieniem czystej poezji. Ona nie jest aktorką, ona jest sztuką w czystej postaci!

Wszyscy zagrali dobrze. Przeszkadza rola Ślaza, ale p. Freudenreich, szczególnie drugiego wieczora wiedział, jak ją złagodzić, aby nie zaburzała całości. P. Vavra jako Roza Weneda trzymała się pierwotnej inspiracji w całej sztuce: była przerażająca, tak jak chciał autor, żeby łamała serca. Była może zbyt jaskrawym przeciwieństwem siostry Lilli, która tylko kocha. Roza mogłaby być bardziej odpychająca i groźna niż nienawistna i niszczycielska. Roza p. Vavry jest ciężką rolą, utrzymaną w jednym tonie przez cały dramat, z tego powodu, że nie daje szansy ani na różnorodne gesty, ani modulacje głosu. Gwinona, germańska krwawa kobieta z Islandii, zagrana została w klasycznym szekspirowskim stylu, głosem pełnym grozy, z uczuciem nienawiści walczącej z miłością serc „dziesięciu matek”. Pani Strozzi jest jak krwawe widmo, przechodzące po scenie i wypłakujące krew oraz wściekłość. Taka sama jest i w Elektrze.

Wspaniale grał Lecha p. Papić, zrozumiawszy rolę bohaterskiego króla, który znajduje się w domu „molierowskiej słabości”; p. Rašković i p. Barbarić jako dwugłowi wodzowie, p. Oberski jako posłaniec, p. Sotošek pierwszy harfiarz i pozostali aktorzy starali się swoją grą dodać splendoru sztuce i dorównać klasycznemu pięknu gry p. Solskiej.

Płynęła po scenie, w natchnieniu, niczym Sarah Bernhardt, czuła i urocza, miła i piękna jak „marcowe śniegi, jak białe konwalie nad wodą albo jak ten kwiat, który kiełkuje na śniegu i nie widzi przed śmiercią ziemi”.

Opuściła nasze miasto po drugim przedstawieniu. Wraca do Krakowa, gdzie pojutrze będzie grała Norę. Jesienią jedzie do Ameryki, aby pójść w ślady sławnej Heleny Modrzejewskiej. Będzie grała na polskich scenach w Stanach Zjednoczonych, najwięcej w Chicago, a potem po dwóch latach, gdy się nauczy języka angielskiego, będzie grała też po angielsku. Przed wyjazdem zaklinała się, że jeszcze odwiedzi Zagrzeb, który bardzo jej się podobał.

 

Podziel się z innymi